Strona:PL Joseph Conrad-Lord Jim t.1 070.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Powieś mnie pan, jeżeli wiem, chyba dlatego, że on pozwala wam na to.
Zdziwiłem się, widząc, że on się nie oburza na ten mój wykrzyk, który powinien był być tajemniczy.
Odparł gniewnie.
— A cóż, tak. Czyż on nie widzi, że ten jego przeklęty kapitan zemknął? Na cóż on oczekuje? Nic go uratować nie zdoła. On jest zgubiony.
Szliśmy dalej w milczeniu.
— Po co mamy się babrać w tem całem błocie? — krzyknął ze wschodnią energią, jakiej ślad znaleźć można na wschodzie piętnastego południka.
Zdumiewałem się kierunkiem jego myśli, ale teraz mocno podejrzewam, że to było zgodne z jego charakterem: w gruncie, biedny Brierly musiał myśleć o sobie. Wyjaśniłem mu, że kapitan Patny podobno sobie usłał wygodne gniazdko i zawsze i wszędzie będzie miał środki, by zemknąć, gdy zajdzie tego potrzeba.
Z Jimem inaczej się rzecz miała: Rząd trzyma go w pomieszczeniu dla majtków przeznaczonem, a on z pewnością niema grosza przy duszy. Ucieczka kosztuje.
— Doprawdy? Nie zawsze — zawołał, gorzko śmiejąc się, a na dalsze moje uwagi dodał:
— To pozwólcie mu zagrzebać się dwadzieścia stóp pod ziemią i pozostać tam! Na Boga! Jabym to zrobił!
Nie wiem dlaczego, ale ton jego podrażnił mnie i rzekłem:
— To jest pewnego rodzaju odwaga, stawić tu czoło, jak on to zrobił; wszak on wie doskonale, że gdyby uciekł, niktby nie zadał sobie fatygi, by go ścigać.
— Do dyabła ta odwaga! — wrzasnął Brierly.
— Ten rodzaj odwagi nie utrzyma człowieka na prostej drodze i ani odrobinę nie dbam o taką odwagę.