Strona:PL Joseph Conrad-Lord Jim t.1 065.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

To po raz ostatni słyszałem głos jego, kapitanie Marlow.
Takie były ostatnie słowa, zwrócone do istoty ludzkiej, panie!
Tu głos starego zadrżał.
— Widocznie bał się, że ta bestya skoczy za nim, rozumie pan? — ciągnął dalej z łkaniem tłumionem.
— Tak, kapitanie Marlow, wszystko za mnie zrobił i uwierzy pan? — nalał oliwy, gdzie trzeba było. Naczynie z oliwą stało tam, gdzie je zostawił.
Jeden z majtków poszedł o pół do szóstej prać bieliznę na tyle okrętu, raptem rzucił wszystko i przybiegł na pomost.
— Panie Jones, chodź pan — rzekł — tam jest dziwna rzecz, boję się tego dotknąć.
Był to chronometr złoty kapitana Brierly, powieszony starannie pod belką.
— Jak tylko to zobaczyłem, coś mnie tknęło i wiedziałem wszystko. Nogi się podemną zachwiały. To tak, jak gdybym go widział gdy padał; mogłem powiedzieć, jak daleko za nim pozostał. Miernik wskazywał ośmnaście mil i trzy czwarte, a z głównego masztu wyrwano cztery żelazne gwoździe. Zapewne włożył je do kieszeni, by powiększyć ciężar, ale Boże! czemże mogły być te gwoździe dla takiego człowieka, jak kapitan Brierly! Może być, że jego zaufanie w siebie samego zachwiane zostało w ostatniej chwili. To chyba był jedyny wypadek w jego życiu; ale mogę przysiądz za niego, że gdy się raz znalazł w morzu, nie kiwnął palcem, by się wyratować, jak również, że miałby dość odwagi, by walczyć dzień cały, gdyby przypadkiem wypadł z okrętu. Tak, panie. Nikt mu nie dorównywał, sam to mówił, słyszałem kiedyś.
W nocy napisał dwa listy: jeden do Towarzystwa, drugi do mnie. Dał mi mnóstwo wskazówek co do podróży — byłem już marynarzem, kiedy go jeszcze na świecie nie było — jak również niezliczo-