Strona:PL Joseph Conrad-Lord Jim t.1 063.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

A jednak to nie był impuls jednej chwili.
Jego osiwiały pomocnik, marynarz pierwszej wody, przyjemny dla obcych, ale w stosunku ze swym zwierzchnikiem najopryskliwszy z ludzi — opowiadał mi tę historyę ze łzami w oczach.
Podobno, gdy przyszedł dnia tego na pokład, Brierly zajęty był pisaniem w klatce kompasowej.
— Było dziesięć minut do czwartej — mówił on — strażnicy nie zeszli jeszcze ze swego stanowiska. Usłyszał, że rozmawiam na pomoście z jednym z majtków i zawołał na mnie. Ociągałem się z pójściem, to prawda, kapitanie Marlow — ja nie mogłem wytrzymać z kapitanem Brierly, mówię to panu ze wstydem; nigdy nie wiemy, z jakiej gliny człowiek jest ulepiony.
Został wyniesiony ponad niejednę głowę, nie licząc mojej, i miał przeklęty sposób jakiś, że czułeś się małym wobec niego, choćby nic innego prócz „dzień dobry” nie mówił. Zwracałem się do niego tylko w kwestyach, odnoszących się do mego obowiązku, i to z trudnością utrzymywałem mój język i byłem przyzwoity. (Pochlebiał sobie. Często dziwiłem się, jak Brierly może znieść jego sposób bycia dłużej niż przez połowę podróży).
— Mam żonę i dzieci — mówił dalej — służyłem dziesięć lat, oczekując wciąż, jak głupiec jaki — komendantury. On wołał zawsze: — chodź tu panie Jones — tym swoim pyszałkowatym głosem — chodź tu panie Jones!
Poszedłem.
— Sprawdzimy pozycyę — rzekł — pochylając się nad kartą, z narzędziem mierniczem w ręce.
Zgodnie z przepisami, oficer pełniący obowiązki strażnika, schodząc z pozycyi, powinien był to zrobić.
W każdym razie, nic nie odpowiedziałem i patrzyłem, jak oznaczał położenie okrętu małym krzyżykiem i zapisywał datę miesiąca i godzinę. Zdaje