Strona:PL Joseph Conrad-Lord Jim t.1 056.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nocy, abym patrzył jak tonęła — mówił, jakby się namyślał.
Nagle głos jego nabrał przeraźliwej siły. Żałowałem, że byłem tak nieostrożny. Nigdzie nie widziałem białego czepka dozorczyni, tylko tam dalej, w rzędzie pustych żelaznych łóżek siedział jakiś chory na łóżku, czarny, wychudzony, z białym bandażem, na bakier na głowie siedzącym.
Nagle mój interesujący chory wyciągnął rękę z palcami jak szpony zakrzywionemi i chwycił mnie za ramię.
— Tylko moje oczy dojrzeć mogły. Sławny jestem z powodu mego wzroku. Dlatego też zawołali mnie zapewne. Żaden z nich nie zdążył, by widzieć, jak tonęła, ale rozumieli, że tonęła sobie — ot tak...
Zawył jak wilk, a ten głos przeniknął do najskrytszych zakątków duszy mojej.
— O! każ mu być cicho! — jęknął tamten chory z rozdrażnieniem.
— Nie wierzysz mi pan, przypuszczam — odezwał się znowu mój chory z wyrazem przechwałki i zarozumiałości.
— Mówię panu, że niema takich drugich oczu, jak moje. Spojrzyj pod łóżko.
Rozumie się, że natychmiast pochyliłem się, przekonany jestem, że każdyby to zrobił.
— Co tam pan widzisz? — spytał.
— Nic — odparłem, wstydząc się strasznie samego siebie.
Patrzył na mnie z wyrazem dzikiej, głębokiej pogardy.
— Rozumie się — rzekł — ale gdybym ja tam zajrzał — widziałbym — niema takich oczu jak moje, już ja to panu mówię.
Znów schwycił me ramię ciągnął w dół, chcąc ulżyć sobie poufnem zwierzeniem.
— Miliony różowych żab! Niema takich oczu, jak moje. Miliony różowych ropuch! To gorzej,