Strona:PL Joseph Conrad-Banita 333.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

osrebrzonem niebie. Lasy niezmienne i ciemne, jak dawniej zdawały się pływać w wodzie, rzeka oblewała jak dawniej ich stopy. Ponad najwyższych drzew wierzchołki strzelało czarną kopułą wzgórze, na którem kapitan Luigard pogrzebał zwłoki swego ostatniego „więźnia“. Almayer wpatrywał się długo w to wzgórze usiłując dojrzeć nagrobek, co tyle kosztował. Gdy się zwrócił do gościa, ten chrapał, wsparty łokciami o stół.
— Słuchaj pan — zawołał Almayer — stuknąwszy pięścią w stół. Naturalista podskoczył na krześle.
— Chciałbym wiedzieć — mówił głośno i bijąc w stół Almayer, pan coś przeczytał, jak mówisz, książnicę całą, co się chwalisz, żeś uczony, powiedzże mi, czemu tacy, jak ten tam łotr, zjawiają się na świecie? Ni sobie, ni komu nie przynoszą korzyści. Ja, naprzykład! Nikomu, nigdy, żadnej krzywdy nie uczyniłem, całe życie uczciwie przeżyłem... a taki jakiś gałgan, oszust, urodzony w Roterdamie czy tam innem jakiem przeklętem mieście, na drugim końcu świata, przybłąka się aż tu, okradnie pryncypała, opuści rodzoną żonę i zrujnuje mnie... to jest moją Ninę? Zginie potem marnie, jak żył, z ręki dzikiej kobiety, co go kochała do szaleństwa, nic o nim nie wiedząc, nie mogąc się nawet z nim rozmówić. I bądź tu filozofem, powiedz, na co to wszystko potrzebne? Świat i życie zagadką... szalbierstwem! Za co ja cierpię, za co pokutuję?
Wyrzuciwszy z siebie potok filozoficznych pytań, zamilkł nagle. Gość, otwierając szeroko oczy, bełkotał:
— Kto wie, czy... czy... sam fakt twego... tak,