Strona:PL Joseph Conrad-Banita 325.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

fałszu i przemocy, do „białego“, niosącego z sobą zagładę i nieszczęście wszystkim nie „białym“. Zdawało się jej, że słyszy głos ojca, ślepego Omara, szepcący jej na ucho:
— Zabij, zabij go!
Widząc, że się poruszył, zakrzyczała:
— Nie zbliżaj się, bo zginiesz. Umykaj dopóki przy zmysłach jeszcze jestem...
Willems rzucił się, gotów walczyć, byle broń swą odzyskać. Nie śmiał uchodzić bez broni. Pomimo miotających nim sprzecznych a tak gwałtownych uczuć zauważył, że roznamiętniona o mierzeniu weń nie zdolna była myśleć. Chociażby i wystrzeliła, chybi. Trzymała rewolwer za wysoko, stanowczo za wysoko. Postąpił krok naprzód, widział lufę drżącą w jej wyciągniętem przed się na oślep ręku... Teraz lub nigdy, pomyślał.
Zgiął kolano, gotów do skoku co jej broń z rąk wytrąci.
Coś czerwonego zamigotało mu w oczach, coś ognistego zaślepiło, huk stłumiony ogłuszył. Coś go wstrzymało. Czuł, że rozdyma nozdrza, wdychając błękitny dymek, co mu słońce i jasność dzienną przysłonił na chwilę.
— Chybiła — pomyślał — pewien tego byłem. Chybiła.
Widział leżący na ziemi rewolwer i ją daleko, zmniejszoną do niemożliwości, wyciągającą przed się ręce. Teraz pora pochwycić rewolwer, podejmie go. Nigdy tak jak w tej chwili nie czuł radości życia, tryumfu, nadziei, nigdy mu słońce nie świeciło jaśniej... tylko w ustach poczuł słony, gorący niesmak, odkaszlnął... splunął...