Strona:PL Joseph Conrad-Banita 311.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Willems starał się pochwycić jaki taki ciąg wypadków, coś konkretnego. Rozumiał to tylko, że była łódź, duża łódź, taka, którą się i na morze puszcza... Ale jaką w tem wszystkiem rolę odgrywał Almayer? Czy go chciał wciągnąć w zasadzkę? Ha! i to lepsze od tego co tu ma. Johanna zapewniała, że ma pieniądze, a towarzyszący jej wioślarze i przewodnicy gotowi na wszystko.
— Gdzież są? — pytał.
— Niebawem przybędą — odpowiedziała. Wylądowali mnie tu, a sami oddalili się natychmiast. Ale niebawem przybędą... Mają tu gdzieś w pobliżu znajomych rybaków... tak mówili.
Gadała, płakała, śmiała się, znów płakała, błagając by przebaczył, zapomniał... Co ma przebaczać? Scenę na wyjezdnem, w Makasarze? Niby miał on czas i dość swobody, by myśleć o tem. Co mu do tego, co Johanna mówiła czy robiła przed pół rokiem, przez całe swe życie. Co go to obchodzić może? Teraźniejszość przywaliła go ciężarem ponad jego siły, wszystkie swe władze skupiał, by rozplątać przeszłości węzły tajemne i gdy ona płakała, całowała go po rękach, zaklinała na rany Chrystusowe, na dziecko, na swe wierne przywiązanie, by przebaczył jej, zapomniał, ufał, wierzył w jej miłość i wierność, on, nieruchomą źrenicą patrzył daleko, w przyszłość, w możność tryumfu nad wrogami, w zemsty upajające miraże...
Zdejmowała go szalona chętka puszczenie się w pląsy, głośnego, radosnego śmiechu. Nie mógł się powstrzymać i grożąc pięścią niewidzialnemu wrogowi, zawołał:
— Spotkamy się kapitanie Luigard! spotkamy się jeszcze, chociażeś w to nie wierzył.