Strona:PL Joseph Conrad-Banita 304.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

go sobie upojenia, szału, czuł, jak stygnie, zmęczony, nie zdolny oderwać się od pożerających go zgryzot. Garnęła się do niego drżąc z radości. Słyszał szmer słów pieszczotliwych, czuł twarz jej, oddech na swych piersiach. Mówiła mu o przeszłości, lepszej przyszłości znów pewna. Nie, nie wątpiła o nim, o jego miłości, nie wątpiła ani przez chwilę, nigdy. Nawet gdy się odwracał od niej, serce się jej rwało, krajało, lecz wiedziała, że oczy, co się od niej odwracają, błądzą po krainie wspomnień, po innej ziemi, po swojej. Ale teraz nie wróci już tam, nie wróci! Zapomni zimne twarze, twarde spojrzenia i dłonie, zimniejsze, twardsze serca „białych“, co już bracią jego nie są, co go skrzywdzili. Po co myśleć o nich, po co?
Słuchał jej szeptu z ciężkiem sercem. Sztywniał, cisnąc ją machinalnie do piersi. Zapomnieć tamtych „białych“! Świat pustką stał przed nim, był ogołoconym ze wszystkiego, ze swobody, zapomnienia, pociechy, nawet z tej palącej namiętności, której poświęcił wszystko. Ona szeptała mu o miłości, pokoju, pogodzie dni i lat długich, z wiarą w możność osiągnięcia i zapewnienia mu pokoju, pogody dni i lat długich aż do nieskończoności...
Stał sztywny, machinalnie trzymając ją w ostygłych ramionach, zapatrzony ponad jej pochyloną na swe piersi ufnie głową, w mroki zsuwające się na dziedziniec, w ciemną noc rozpostartą pod parasolem rozpiętego nad dziedzińcem olbrzymiego drzewa. I zdało mu się, że mroki te, cienie wyciągają się, zagarniają go, pochłaniają niby otchłań, w którą wcześniej czy później wpaść musi...
Wczesnym rankiem otworzył drzwi domu, sły-