Strona:PL Joseph Conrad-Banita 297.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wieka. Nie było okrętu, ni łodzi, ni lądu, była śmierć pewna, nieunikniona, powolna...
Jęknął głośno.
Śmierć! Za młody był... lepiej banicja, wygnanie, samotność, wszystko. Czy tylko naprawdę sam tu pozostał? Czyż nie czaiła się za nim śmierć nieodstępna? Wyglądała z za krzaków, pełzała w wysokich trawach, spuszczała się z chmur, powstawała z mgły — dzwoniła w rzece, wiała wiatru powiewem, zimną ręką sięgała po jego mózg, po serce. O niej tylko myślał, ją widział tak blizką siebie, że czuł jej mroźny odech na swych ustach; tak blizką, że chwilami wyciągał przed się ramiona, by odepchnąć ohydną. Zatruła mu życie, powietrze, którem oddychał, zaćmiła jutrznie różowe i złote słońca zachody, jasność dzienną i miesiąc srebrzysty. Widział ją, blado-zieloną, przeźroczyście kościstą, przesuwającą się pomiędzy wysokiemi pniami drzew, czołgającą się pod siecią wikliny; widział w liściach olbrzymich, grubych, wysuwających się jak palce ręki, gotowej uchwycić, zdusić w śmiertelnym uścisku...
A jednak świat oddychał życiem. Wszyscy ci, których znał kiedybądź i pamiętał, istnieli, oddychali, ruszali się. Widział ich niby w dalekiej perspektywie, umiejszonych, lecz wyraźnych, ciągnących długim, nie dającym się zatrzymać ni pochwycić korowodem. On sam pozostawał wyrzucony z obiegu, poza kołem ruchu, działania, otoczony wybujałością roślinną sfer podzwrotnikowych. Wybujałość ta przetrwa go, pokryje miejsce, gdzie on padnie. W głowie mu się mieszało: chciałby się oprzeć na czemś mocnem, czuł potrzebę dotykać, tu-