Strona:PL Joseph Conrad-Banita 291.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

cili zgoła już niepotrzebne wiosła, skrzyżowali spokojnie na piersiach ramiona. Ha! nie było rady, trzeba czekać przypływu.
Swan zaklął przez zaciśnięte zęby, Almayer wypuścił ster z rąk.
— Wpadliśmy! To nieszczęście! — wołał.
Woda opadała, łódź literalnie osiadała na mieliźnie. Sternik przypatrywał się kałuży błota.
— Patrzcie! Przeklęty przesmyk wylewa się tam, jak wiadro pomyj.
Almayer podniósł opuszczoną głowę. To, co przy przypływie mogło uchodzić za strumień, wyglądało jak błotnista koleina pełna traw ślizkich, korzeni splątanych.
— Ha! — zaśmiał się z przymuszem — niema rady! Wybrniemy stąd wieczorem chyba. Spóźniliśmy się, a... chciałem pośpieszyć, skracając sobie drogę.
— Zdarza się to czasem — rzekł obojętnie szyper — prześpimy dzień, gdyż, jak sądzę, zmuszeni będziemy obejść się bez śniadania i obiadu.
Almayer przeciągnął się na łodzi, czarni majtkowie pozwijali się w kłębki na jej dnie.
— Macie wakacje co się zowie — powiedział Swan.
Zasnęli, czy też skurczeni leżeli cicho, cierpliwie. Słońce wznosiło się coraz wyżej, lecz mrok zielonkawy panował nad ocienionym przesmykiem. Śród splątanych jak żebra gotyckiego sklepienia gałęzi, zwabiona ciszą południa, zjawiły się stada małp.
Popisując się gimnastyczną zręcznością, kołysały się na gałęziach; dawały szalone, z brzegu na brzeg, skoki; bujały na ljanach zawieszone jedną,