Strona:PL Joseph Conrad-Banita 285.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Almayer udawał, że się gniewa.
— Tacyście to! Żyjecie na mojej ziemi, pod moją opieką, a gdy idzie o usługę i to dobrze...
Mahmat wzniósł czoło.
— Tuan — rzekł stanowczo — my, psy morskie, o kęs ziemi i kawał dachu mało dbamy. Łódź gruntem naszym, pokrowcem żagiel, a morze domem i ojczyzną. Pokój tobie panie! Odchodzę.
Odwrócił się, zszedł ze schodów, wołając stróża, by mu bramę otworzył. Zanim się takowa za nim zawarła, można było zaręczyć, iż Mahmat postanowił w duszy puścić z dymem fuktorję, jeśliby kiedy Almayer próbował wysiedlić go i jego braci.
— Hm — mruknął Almayer, wyjmując z szuflady cygaro z Jawy, dar Luigarda — mam się czem zasłonić. Sam Mahmat poświadczy, żem go dziś wieczorem chciał wysłać z ładunkiem do Kawitanu. Wybornie.
Przez chwilę zdawało się, że zapuka do drzwi kancelarji. Wyjął cygaro z ust, zapukał.
— Powodzenia, mistress Willems — mówił słodziutko. — Nie traćmy czasu. Przez zarośla trafisz łacno do brzegu... tylko cyt! Kwestia życia i śmierci! Pamiętaj pani, że ja o niczem, ale to o niczem nie wiem.
Posłyszał za drzwiami ruch jakiś, stuk wieka od skrzyni, westchnienie, ciche słowa, których pochwycić nie mógł. Odszedł, zsunął z nóg pantofle słomiane, otrząsł cygaro i ostrożnie, na palcach, wszedł do pokoju na lewo. Pokój to był obszerny. Na ziemi stała nocna lampka, zabłąkana tu z jakiemiś rupieciami z Europy. Wielkie cienie kładły się po kątach. Almayer wziął w rękę lampkę, kopcący