Strona:PL Joseph Conrad-Banita 270.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

winiętemi nogami, popłakując, ogłupiałym wzrokiem przypatrując się swemu jedynakowi, któremu nie umiała nic odmówić i który dopadłszy do kałamarza, mazał atramentem rachunkowe księgi, fartuszki swe, ręce, nos i policzki. Przez przymknięte żaluzje wkradał się promień słonecznego światła: wczesnym rankiem sięgał w najdalszy kąt izby, obiegał ją dokoła, a za nim latały, kręciły się roje brzęczących much. Pod wieczór niedyskretne świetlane promienie igrały z rozwieszonemi na półkach spódniczkami i płachtami, natrząsając się z ich dziur i plam, aż ustępowały szybko nadbiegającym zmrokom. Z kolei noc nieprzenikniona spowijała izbę, zapylone kancelaryjne przybory i małego, atramentem wymazanego Ludwisia Willemsa. W ciszy słychać było skrzypienie starego łóżka, czasem popłakiwanie dziecka, częściej westchnienia Johanny, przypominającej sobie winy swe względem męża. Twardym bywał dla niej mąż, ten silny, jasnowłosy, płochy, lecz mężem jej był rozumnym, pięknym, a ona ulegając namowom głupich swych krewnych, postąpiła z nim tak szpetnie... Prawda, że namawiała ją do tego i jej własna kochana, biedna, opuszczona matka.
Pobyt Johanny pod jego dachem nudził i gniewał Almayera. Przypominał mu niebezpieczeństwo, którego groza spać mu nie dawała od pierwszej chwili zjawienia się Willemsa w Sambirze. Znając słabość serca Luigarda, nienawidził z góry każdego, kto do serca tego jakiebądź rości prawo, to też w miarę zmiany miejsc i sytuacji nienawidził wielu, pod takimi i owakimi pretekstami, w jakie się zazdrość o łaski kapitana zwykła była oblekać, lecz