Strona:PL Joseph Conrad-Banita 256.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

, odpychając łódź od brzegu, na którym pozostawiał swego więźnia, tę jedyną w swem życiu plamę, którą pragnął skryć na zawsze.
Wzrok Willemsa mógł biedz jeszcze za łodzią, rysującą się mknącym cieniem na stalowej ciemni rzeki, na czarnej ścianie lesistego brzegu. Ha! odkąd pamięcią sięgał, pamiętał postać kapitana Luigarda, zawsze gotowego nieść mu pomoc, radę, przyjacielskie ostrzeżenie, zachęcającą pochwałę; postać wzbudzającą ufność mocą swą, pewnością siebie, prawością, serdecznością i prostotą, słabością samą tkliwego, pod pozorem nieugiętości, serca. Widząc go oddalającego się, Willems zrozumiał, jak bardzo był do niego przywiązany, jakie miejsce człowiek ten zajmował w życiu jego i w sercu, w nadziejach, we wspomnieniach. W walkach z losem i z samym sobą, z pokusami przeróżnemi, w upadku i wyrzutach sumienia, w ostatecznej rozpaczy, mimowoli polegał jeszcze na tym, który się teraz odeń odwrócił, odpływał.
Wołał za nim, krzyczał, chciał, by głos jego prześcignął szum rzeki i padające na nią groźniejsze poszumy lasu, syk burzy i gromu; by słowa z pod serca paść mogły do stóp odpływającego. Krzyczał, wołał! Daremnie! Ani go już mógł słyszeć. Kapitan Luigard nie wróci! nie wróci! Zamilkł, okiem goniąc biały cień na ciemnych wodach, co się zdawał bezdusznym, głuchym, okrutnym.
Burza, jak to bywa czasem, cichła na chwilę. W ciemnościach rzeka zdawała się wówczas gładką jak zwierciadło, po którem barka mknęła pod drzewami przeciwległego brzegu. Chmury kłębiły się, rozświecane oddalającemi się błyskawicami, grzmo-