Przejdź do zawartości

Strona:PL Joseph Conrad-Banita 255.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

odparł Luigard, zbliżając się do łodzi. Łódź była długa i wązka. Podtrzymywany przez wioślarzy wstąpił w nią pomału, ostrożnie i opuścił się ciężko na postawiony pośrodku fotel. Spojrzał na stojące na brzegu postacie i w błyskawicy pochwycił niecierpliwe spojrzenie Aïszy, pragnącej tylko, by jak najprędzej odpłynął. Willems patrzył wprost przed siebie, poza rzekę, w las ciemny.
— Dalej Ali — zakomenderował kapitan.
Wiosła plasnęły po wodzie, barka się zachwiała.
— Spotkamy się jeszcze, kapitanie — zawołał z brzegu Willems niepewnym głosem.
— Nigdy! — odkrzyknął z błyskiem w oku Luigard.
— Musimy płynąć wzdłuż tamtego brzegu — zauważył doświadczony Ali i pochylając się ciężko na wiośle, zawołał na towarzyszy:
— Razem... równo...







VI.


Luigard obrócił się i patrzył poza siebie. Na brzegu, od którego odbił, Willems stał nieporuszony, a u stóp jego słaniała się Aïsza. Po chwili powstała i kapitan spostrzegł, że zdartą ze swych ramion ciemną szatą, którą umaczała snać w wodzie rzeki, zmywała skrzepłą na twarzy kochanka krew, czego Willems zdawał się nie czuć zgoła. Luigard rozparł się w fotelu, wyciągając zmęczone członki. Głowę oparł o poręcz, wiatr rozwiał mu siwą bro-