Strona:PL Joseph Conrad-Banita 245.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wią czarodziejskie bajki. Aïsza przerwała chwilową ciszę namiętnem, niecierpliwem pytaniem.
— Co on mówi? co mówi?
Mężczyźni popatrzyli na nią, w jej pytające, niespokojne i śmiertelnie smutne oczy. Willems uczynił reką ruch, jak gdyby uchylić ją pragnął i ciągnął:
— Chciałem, usiłowałem coś przedwzięwziąć, wydrzeć ją z jej środowiska, otoczenia, wpływów, zdradzieckich, knowań. Udałem się do Almayer‘a, głupca i aroganta. Wyśmiał mnie, wypędził. Wówczas zjawił się Abdulla, a ta tam uciekła ode mnie... Mniejsza z tem! Zabrała z sobą coś ze mnie samego, bez czego żyć nie mogłem, co odebrać bądź co bądź musiałem... samą istotę istoty mojej... Co do twoich, kapitanie, spraw, były one tylko kwestją czasu. Nie dziś to jutro, sam to wiedziałeś, nie ten, to ów, musiał wtargnąć tu w twe ślady. Nie mogłeś wiekuiście pozostać panem sytuacji, to też nie to com uczynił męczy mnie dziś i dręczy, lecz to, dlaczegom to uczynił. Obłęd czy słabość, którym uległem i uledz znów mogę...
Nie zaszkodzi to już nikomu — rzekł chłodno Luigard — za to ręczę.
Willems popatrzył na niego chwilę jak gdyby go nie widział i słów groźby nie słyszał i ciągnął dalej:
— Walczyłem z nią, jak walczy dzień z zapadającą nocą. Podżegała do morderstwa, stale, natrętnie, namiętnie. Co jej po tem? I gdyby nie Abdulla co sprytny jest, nie wiem cobym począł, bo, mówię ci kapitanie, opanowała mnie jak zmora straszliwa, a tak słodka i upajająca, że niktby się z niej otrząść nie zdołał... Chciałem się otrząść ze zmory, zbudziłem w szponach dzikiej i zdradliwej... Nie! nie potrafisz nigdy, ani w przybliżeniu wyobrazić sobie,