Strona:PL Joseph Conrad-Banita 242.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

łem, że interes każdy jest interesem i podejść się nie dałem nigdy, a szaleńcami i łatwowiernymi głupcami gardziłem zawsze i szczerze. Jeśli który tracił na grze ze mną, jego to była a nie moja wina. Zasady tedy miałem. Co do kobiet, wiesz dobrze, kapitanie, jakem się zdala od tego zbytniego balastu trzymał. Gardziłem niemi szczerze, a i czasu do zajmowania się bzdurstwami temi nie miałem. Teraz zaś...
Odetchnął głębiej, otrząsł się jak od zmory.
— Nienawidzę ich! — wybuchnął.
Koniec czerwonego języka przeciągnął po spalonych wargach; machinalnie rękawem otarł krew krzepnącą na oszpeconym swym lewym policzku, prawa strona twarzy pozostawała kamiennie nieruchoma, a gdy mówił dalej, głos jego łamał się wewnętrznem, tłumionem wzruszeniem:
— Spytaj kapitanie, żonę moją, gdy ją zobaczysz, czy mam lub nie mam powodów do znienawidzenia jej? Niczem była, a dzięki mnie została panią de Willems. Spytaj ją, jak mi się za to wywdzięczyła? Spytaj — ale co tam! Odciągnąłeś mię kapitanie od morza, któreby wszystko zalało... przyciągnąłeś tu, jak wór śmieci i w głuszę tę przeklętą rzuciłeś bez określonej pracy, bez wspomnień co hartują, nadzieji co podtrzymuje, celu co drogę skraca i prostuje, na łasce i niełasce, zależnym od fantazyi błazna tego, Almayer‘a, co odrazu zdawał się mnie o coś posądzać, poniewierać mną w cynizmie swej głupoty i pyszałkowatości. Czułem, że mnie nienawidzi, o złe posądza zamiary, gdyż mi zazdrości okazanych przez ciebie, kapitanie, względów. Nie trudno zgadnąć co głupiec ten ma w myśli, przenicowałem go na wylot, a tego to mi już wybaczyć nie mógł. Osobliwszegoś sobie, kapitanie! obrał tu