Strona:PL Joseph Conrad-Banita 239.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Willems usiłował zbliżyć się, lecz nie szło mu to łatwo; podnosił dłoń do twarzy i oczu, zdawał się mieć w dłoni przedmiot drobny, któremu przypatrywał się uważnie. Nagle opuścił to za zanadrze i zaczął machinalnie, sączącą się z ran krew, ocierać rękawem koszuli, na której, za każdem dotknięciem, występowały krwawe piętna. Twarz miał pobitą, obrzmiałą, jedno oko zapadłe.
— Pięknieś mię urządził, kapitanie — wyrzekł z trudem i wyrzutem.
— Ha! — rzekł z goryczą Luigard — cóż chcesz! lepsze miałem o tobie wyobrażenie.
— A ja o tobie — odparł Willems. — Czyż myślisz żem się nie mógł czy nie umiał pozbyć tego osła Almayer‘a i wszystko puścić z dymem, całą sprawę w zgliszczach zagrzebać? Nie chciałem.
— Nie śmiałeś, nie odważyłbyś się, łotrze! — krzyknął Luigard.
— Po co te grubijańskie słowa? — zauważył chłodno Willems.
Na dźwięk głośno i szybko zamienianych słów Aïsza powstała z ziemi, na której siedziała skulona, zbiedzona i stanęła tuż obok Willems‘a, okiem łowiąc na wargach drżących obce mężów nie zrozumiałe sobie słowa, z zapartym w piersiach oddechem wsłuchując się w dźwięk każdy, łowiąc spojrzeń zamianę i błyski.
Willems skinieniem dłoni zdawał się odpychać w przeszłość nieodzowną obelżywe słowa kapitana i ciągnął dalej obojętnie:
— Pobiłeś mnie, znieważyłeś!
— Ja! ciebie! — pienił się niemal, pięści zaciskając Luigard.
— Spokojniej, ostrożnie! — mówił z lodowym