Strona:PL Joseph Conrad-Banita 236.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

w piersi Luigarda, jak morze gdy wzbiera na burzę. Miał szum w uszach i zdawało mu się, że szum ten wzmagając się, czaszkę mu rozsadzi. Patrzył na tego... łotra, co mu śmiał stawić czoło, a teraz stał przed nim prosty, sztywny, z niezmrużonem okiem, tak pustem, jak gdyby czarna i nikczemna jego dusza opuściła szkielet, co nie miał jeszcze czasu runąć na ziemię. Na mgnienie oka miał wrażenie, że Willems‘a strach zabić musiał, lecz dojrzał mimowolnie mrugnięcie oka swego wroga i to go doprowadziło do wściekłości. Jakto śmiał oddychać jeszcze? Jednocześnie Luigard wypuścił z dłoni pistolet, gardząc narzędziem zemsty. Rosnący w nim gniew innego pragnął zadośćuczynienia: bez broni w ręku, czuł swe palce rwące się do tego dyszącego gardła, pięści, zaciskające się, by zgnieść to wytarte czoło.
Ogarniała go wściekłość, pierwotna, ślepa, żywiołowa. Chwilę wahał się, wyciągnął ręce z kieszeni, postąpił krok naprzód, gniew wrzący wybuchnął, oślepił go: nie widział już ani jego, ani kobiety, tylko czarną jakąś chwytającą go moc, nie słyszał nic, jeno urywane głosy, niby jęki mew na skałach oceanu; uczuł coś miękkiego, ciepłego pod dłonią... Miał je! miał to gardło przeklęte, kłamliwe. Tuż, tuż pod swą twarzą widział białka wyłażących na łeb oczu, pobladłe, rozwarte wargi i rzędy białych, mocnych zębów. Wybić je! Wtem zdało mu się, że z pod nóg gotowych deptać powalonego na ziemię wroga, porywa się stado mew: setki, tysiące ptaków, lekkich jak wiatru tchnienie, porywa go w sieci swych skrzydeł... Co do stu tysięcy... Rozmach jego prawego ramienia napotkał coś, co mu nie stawiło żadnego oporu... Poczuł się upokorzonym, zbitym z tropu. Roztworzył lewą dłoń, jak gdyby