Strona:PL Joseph Conrad-Banita 233.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wanie tego, co powinno było zajść pomiędzy nim a tamtym, bez żadnego pośrednictwa innych i to właśnie irytowało go. Dotąd żadna istota ludzka nie wiedziała nigdy z góry, co kapitan Luigard postanowi. Dowiedzą się po dokonanym fakcie, a teraz, wygadał się i to przed kim? Przed tą właśnie! Snać się postarzał, zmiękł dziś. Jutro będzie do niczego! Czemu zresztą nie dał się jej wypowiedzieć do końca? Przeląkł się tajemnicy jej zeznań i tego wewnętrznego głosu co mu mówił, że jeśli ta gotową była dopuścić się zbrodni dla tamtego i łotr ten dozwolił na to, winien jest kary... Życie za życie, oko za oko! Ale czy to aby powiedzietć chciała? Bądź co bądź powinna wiedzieć, że tacy jak Willems, na łaskę i zmiłowanie nie zasługują.
— Słuchaj — rzekł zwolna i z siłą. — Zrozumiej, że darowując ci jego życie, skazuję go na karę.
Drgnęła, szeroko rozwartemi źrenicami zdawała się wyrok zmiatać z warg jego, a choć dawno skończył mówić, stała nieporuszona. Z ciemnej i ciężkiej chmury ogromna, ciężka jak łza dawno powstrzymywana, kropla deszczu spadła pomiędzy nich z szelestem. Aïsza załamała dłonie, a w przyciszonych rozpaczą jej słowach było więcej przejmującego bólu, niż w rozdzierającym piersi i ucho ludzkie krzyku:
— Na karę? na jaką? Chcesz mi go odebrać, rozłączyć zemną? Ależ posłuchaj mię, ja to...
— Ah! — zawołał Luigard, który z oka nie spuszczał drzwi domu.
— Nie słuchaj! jej kapitanie — ozwał się za plecami Aïszy Willems, który stał na progu drzwi otwartych, ze spuszczonemi powiekami i obnażoną piersią. Rękoma wparł się w ramę drzwi i stał tak