Przejdź do zawartości

Strona:PL Joseph Conrad-Banita 231.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— A dziś, panie — mówiła — kto pomiędzy tobą, coś mocny i wielki, a nim, co słaby, złamany, stargany, kto staje, kto się za niego ujmie? ja sama, słaba, zrozpaczona kobieta. Sama mu pozostałam jak świat długi, szeroki... a on mi nie powie co ma na sercu... ani mię chce słuchać!
Przystąpiła do Luigarda, skradając się nakształt lunatyczki, pragnącej zwierzyć się z jakąś wstydliwą, szpetną może tajemnicą; z jedną z tych dziwacznych czy potwornych myśli, co tylko powstać mogą w umyśle chorym, obłąkanym, niepochwytnej a niezbytej.
— On mi jest wszystkiem — szeptała, oglądając się trwożnie poza siebie — światłem mych źrenic, ust tchnieniem, on sercem serca mego. Siła go odstępuje, rozum postradał i ja... straciłam moc i władzę nad nim... Straciłam, ale odstąpić go nie mogę... Tylu ma wrogów, a mnie jedną, samą jedną! Panie! tyś wielki, sławny, mocny! Zostaw mi go! odejdź! Błagam cię, o litość wołam!
Głos jej zerwał się w łkaniu, podobnem do fali wzburzonego morza. W bólu jej, w namiętności było coś żywiołowego, nie dającego się opanować, głębokiego i ciemnego jak te podwodne wiry, zaledwie pianą zaznaczone na powierzchni morza.
Luigard był, a może tylko zdawał się niewzruszonym. Z wzrokiem utkwionym w zamknięte drzwi domu, walczył ze sprzecznemi uczuciami: wzgardy, litości, naruszającej granice etyki nieubłaganej dla wszystkiego, co się poza obręb rozumień naszych wymyka i z czem walczyć poczytujemy za święty obowiązek.
— Mam odejść — mówił rozważnie, nie odrywając oczu od zamkniętych drzwi, jak gdyby czekał