Strona:PL Joseph Conrad-Banita 219.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Pójdę lub nie pójdę, jak mi się podoba i gdzie mi się podoba — mówił stanowczo Luigard. — Tymczasem, ptaszku, wynoś mi się do stu tysięcy i stu miljardów diabłów. Nie potrzebuję ani rad twych, ani usług nazbyt chętnych. Lądy wysp tych zatoną w morzu prędzej, niż ja, Radży Laut, zostanę narzędziem kogokolwiek z was, służyć, niby flaga, interesom i niecnym intrygom waszym! Słyszysz! nie tkniesz go dziś, a co z nim jutro będzie, obojętne mi jest. Mówię to ci, bom miłosierny.
— Nie tknę, nie tknę — powtarzał, kiwając głową, Babalatchi. — Jestem Abdulli sługą i jego podlegam rozkazom.
Odchodził. Przystanął znów jednak.
— Wielem się dziś rano nauczył — mówił — wy „biali“ jesteście równie okrutni dla przyjaciół waszych, jak nieubłagani dla wrogów. Mężów na świecie mało, ale szaleńców, na własną pracujących zgubę, wielu.
Odszedł w stronę rzeki i nie obejrzawszy się poza siebie ani razu, zniknął za pokrywającemi brzeg zaroślami. Luigard powiódł za nim okiem i klasnął na swych wioślarzy.
— Kończcie jeść ryż i bądźcie w pogotowiu — rozkazał.
— Ada Tuan! — odrzekł Ali, przykładając dłoń do piersi, ust i czoła. — Słuchamy.
Luigard popchnął furtkę oddzielającą dziedziniec mieszkania Babalatchi‘ego od przyległego domu i stanął. Poczuł powiew wiatru, co tchnął mu na czoło i zginął, poruszywszy liście i gałęzie palmowego drzewa. Pomimowoli, ulegając instynktowi żeglarza, spojrzał w górę. Po nad nim, pod kopułą chmur sinych, ciągnęły się obłoki to ciemniejsze, to