Strona:PL Joseph Conrad-Banita 217.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pytał. — Przywykłem spełniać rozkazy, nawet Abdulli, który mię jednak oszukał. Tuan! strzelba moja celna i dalekonośna, a pod panewką prochu podwójna miarka, w lufie trzy dobre kawałki ołowiu. A teraz, Tuan, czy odejść mogę?
Luigard patrzył na mówiącego zgasłem okiem chorego, co wita wschodzący dzień nowych cierpień.
W miarę, jak Babalatchi mówił, brwi mu się zsuwały i zmarszczki zbiegały na czole, a Babalatchi zmieszał się, z piorunującym spotkawszy się wzrokiem. Luigard zbliżył się doń i opuścił na jego ramię rękę ciężką jak młot żelazny.
— Co ci się zdaje ptaszku — mówił — żem tu przybył dla zasadzki, skrytobójstwa, morderstwa. Dobre to dla fagasów Abdulli, czy tam jakiegobądź innego Araba, szalbierza...
— Tuan — mówił przerażony aż do obudzenia się w nim szczerości, murzyn. — Cóż innego przywieść cię tu mogła? Zdradził cię, w uszy nasze, sług niegodnych, kładł uwłaczające tobie słowa. Mężem przecie jesteś, o panie! i jeśli nie zabić go jak psa niewiernego, nie pomścić się na nim, to niech Prorok skarze! Lecz nie wiem, po coś mógł tu przybyć? Szaleńcem chyba jestem ja, lub ty, panie!
Luigard patrzył nań pogarliwym lecz jasnym wzrokiem. Wracała mu zwykła pogoda myśli. Długie i zawiłe opowiadania murzyna wróciły mu utraconą równowagę. Było wreszcie coś, co mógł zrozumieć i ująć: jasne następstwo prostej przyczyny. Czuł się też pobłażliwie usposobionym dla chytrego a naiwnego dyplomaty, który go zrozumieć w pierwotnej swej koncepcji krzywdy i zemsty — był niezdolen.