Strona:PL Joseph Conrad-Banita 202.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

stych żalów, lecz sprawiedliwości, samej sprawiedliwości za występek, domagający się zadośćuczynienia. Zresztą on, on sam, kapitan Luigard, a nie kto inny, sprawiedliwość wymierzyć był winien. Tylko się zastanawiać nad tem teraz nie chciał. A jemu, jak murzynowi, noc zdawała się dość długa na to, co zajść miało.
Co? mniejsza z tem. Coś nieuniknionego, a jeszcze nieokreślonego, natychmiastowego, a o czem nie warto myśleć. A jemu, pod wpływem mrocznego szałasu, słów Babalatchi i monotonnego, przyciszonego, jak śpiew piastunki przeciągłego jego głosu, nieruchomej postaci, zaczęły się z najgłębszych zakątków pamięci wyłaniać dawno zapomiane chwile, ludzie sprawy. Myśli kapitana podobne były do chwiejącego się na kotwicy okrętu, potrącanego daleką falą Carimata! Ileż rozkoszy i walk ile!
Ślepy traf zrządził przed laty, przed wielu, że się spotkał z mrącym z głodu zbiegiem holenderskiego okrętu. Chłopak pewny był siebie, sprytny, śmiały, wesół, na wszystko gotów, byle sobie drogę przez życie utorować; podobał mu się. Kapitan polubił go za same jego wady, których dobre dostrzegał strony, polubił, zawsze mu chętnie pomagał i pomagać winien... do końca.
Skrzywił się pod wpływem poczucia odpowiedzialności walczącego z czemś innem. Sędzia i wykonawca sprawiedliwości, siedział ze zwisłą głową, zaciśniętemi wargami i nieznośnym na sercu ciężarem, a noc ciemna zdawała się oddech czaić, wyczekując wyroku i jego spełnienia dłonią mocną i zwykle szybką, teraz obwisłą, odrętwiałą.