Strona:PL Joseph Conrad-Banita 196.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ku rozwartym drzwiom swego szałasu, który stał tuż, lecz osłonięty drzewami. Babalatchi skombinował, że przybysze żarzącego się w nim ognia dostrzedz nie mogli. Miałże się odezwać? Zanim rozstrzygnął to pytanie, ozwał się znów głos pierwszy:
— Cicho, ciemno! płyńmy chyba Ali dalej!
— Wiosła plusnęły w wodzie i jednocześnie Ali zawołał:
— Świeci się! Ot tam! Wiem już Tuan, gdzie mam przybić do brzebu.
Parę silniejszych uderzeń wioseł i przybyli.
— Zawołaj! — mówił tuż już obok murzyna głos głęboki, po którego dźwięku Babalatchi poznał „białego“. — Zawołaj! Nie wszyscy może jeszcze śpią jak zabici.
Rozległy się przeciągłe, nosowe, gardlane nawoływania. Babalatchi cofnął się jak kot cicho w głąb dziedzińca i stąd, niby dopiero co zbudzony, odkrzyknął:
— Kto tam! czego chcecie?
— Kto? Biały — krzyknął z brzegu Luigard. — Czyż zabrakło w osadzie bogatego Lakamby pochodni dla rozproszenia ciemności przy wylądowaniu gościa?
— Niema tu pochodni ani ludzi — odparł Babalatchi — zostałem sam.
— Sam! — odrzekł niedowierzająco kapitan. — Ktoś taki?

— Sługa w domu Lakamby — odpowiedział murzyn. — Niech Tuan Putih[1] wylądować raczy. Tu... oto moja ręka.

  1. Biały.