Strona:PL Joseph Conrad-Banita 177.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

łańcuszku u jego szyji gwizdawkę, spróbowała jej nad samem jego uchem. Roześmiał się i opowiadał dalej. Liczyć się przecie z nim muszą. Któż to lepiej wiedzieć może, jak Almayer. Przyjmą go do spółki. Tyle ma doświadczenia! Z niecierpliwością... Ale — tu głos zniżył i przystanął — dawny handel niczem w porównaniu z perspektywą eksploatowania kopalni złota. Jest go poddostatkiem na wyspie. Pewien był tego. Wiedział, gdzie szukać. Robota niebezpieczna, lecz powodzenie niezawodne. Zrazu muszą to wszystko utrzymać w tajemnicy, a potem pomyślą o zawiązaniu eksploacyjnej kampanii w Batawji, czy w Anglji. Raczej w Anglji. Rzecz pewna i niezawodna. Nie miałże racji, on, Luigard, zowiąc to małe, szyji swej uczepione kociątko, najbogatszą w Australji dziedziczką? Co tam Australja! na obu półkulach, we wszystkich częściach świata. Na żywe ujrzą oczy... On, Luigard, może nie doczeka rezultatów niechybnych, bo się czuje nieco zmęczonym i kopę lat ma za pasem, ale Almayer...
Tymczasem „najbogatsza na obu półkulach dziedziczka“ ani się zapewne domyślając, jak świetna czeka ją przyszłość, zawołała:
— Radżi Laut! Słuchajże królu mórz!
— Co chcesz kobiecina?
— Nie jestem żadna „kobiecina“, jestem papy córeczka i „Anak-Putih“, białe, piękne dziecko. Wszyscy biali są mi braćmi, a tu — wydęła wzgardliwie małe usta — nie mam sobie równych. Mówi to papa i Ali mówi, bo Ali, tak jak papa rozumny i wie wszystko, wszystko.
Almayer rozpływał się, uśmiechnięty, ze łzami w oku.