Strona:PL Joseph Conrad-Banita 171.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— A! Hudig! — ziewnął Almayer. — O cóż wam szło?
— O... — Luigard zakrztusił się — o... kobietę.
Almayer podniósł brwi, obrzucił teścia w pół sennem, lecz ciekawem spojrzeniem. Kapitan kręcił wąsy, zwijał na palce siwą brodę, a z poza szczeliny opuszczonych powiek, jego małe zaczerwienione oczy, nawykłe badać głębie i przestworza mórz, wytrzymywać oślepiające powodzie blasków i nieprzebite nocy ciemności, spoglądały na zięcia z czemś podobnem do zalęknienia. Almayer uśmiechnął się pobłażliwie.
— Osobliwość! coś znalazł osobliwego pod dachem Hudiga? Ach, niepoprawny don Żuanie!
— Co? — ofuknął kapitan. — Szło o żonę przyjaciela... to jest znajomego...
Almayer skinął z uśmiechem dłonią.
— O żonę kogoś — ciągnął Luigard — kogo znałem, zanim mię tu żywcem zagrzebano. W każdym razie żona czy nie żona, kobieta z otoczenia starego osła Hudiga, osobliwszej nie przedstawia wartości i winszuję raczej małżonkowi, jeśli się jej tak czy owak pozbył.
Roześmiał się, przypomniały mu się różne sprawki, plotki różne z błogiej epoki, gdy nie był jeszcze „żywcem zagrzebany“ w piekielnym Sambirze.
Ale kapitan brwi marszczył.
— Nie pleć koszałek opałek. Idzie o żonę Willemsa.
Almayer podskoczył na krześle, rozbudzony, zdumiony.
— Co? Jak? Czyją?