Strona:PL Joseph Conrad-Banita 159.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tach ust. Luigard porwa pustą karafkę. Szczęściem po chwili Almayer zdał się odzyskiwać przytomność.
— Co to? jaki to atak? — pytał zaniepokojony kapitan. — Przestraszyłeś mię... tak nagle...
Almayer podniósł się, wciągnął w piersi powietrze, czoło miał potem zlane, włosy przylepiały mu się do skroni.
— Zniewaga! djabelska zniewaga! — powtarzał.
Luigard postawił pustą karafkę na stole. Almayer niepewnym jeszcze głosem mówił:
— Na samą myśl o tem od zmysłów odchodzę. Mówiłem, że zatrzymał okręt araba naprzeciw naszej przystani, przy przeciwległym brzegu, przed samą rezydencją Patalolo. Okręt tak był otoczony łodziami i czółnami, że wyglądał stąd, jak gdyby siadł na tratwach. Nie brakło ani jednej z tutejszych. Przez lunetę mogem rozróżniać każdego ze stojących na pokładzie: widziałem Abdullę, Lakambę, Willemsa, każdego. I ten gałgan, pochlebca, wydrwigrosz, Lahamiu stawił się do apelu. Gadali, rozprawiali, aż spuścili łódkę, do której wskoczył jakiś arab i popłynął wprost do małej przystani przed rezydencją Patalolo. Wyglądało, jak gdyby nie przyjęto tam pana posła, nie wpuszczono go po prostu. Przypatrywałem się ciekawie całej tej komedji przez lunetę. Na dziobie okrętu ruch wielki: Willems, inni i ta córka Omara...
Almayer otarł pot z czoła, zdawało się, że go coś znów w gradle dusi, lecz się opanował:
— Wtem — ciągnął — huk! trzask! poleciał pocisk w same wrota domu starego Patalolo. Jeden,