Strona:PL Joseph Conrad-Banita 154.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
II.


Długą chwilę nic nie naruszało ciszy poranku i błękitnej pogody nieba. Almayer przesunął krzesło i oparł się obu łokciami na stole, Luigard spokojnym krokiem mierzył galerję. Odchrząknął.
— Aha! — rozpoczął dalszy ciąg opowiadania Almayer. — Pewien jestem, że nocy tej nikt oka w faktorji nie zmrużył. Podszedłem do zakrętu, skąd mogłem dojrzeć rozpalone pod palmami ogniska, a gdym wracał w mroki tej galerji, strach mię zdjął taki, żem wyjął Ninę z jej kolebki i położył ją w mym hamaku. Zwariowałbym gdyby nie dziecko. Pomyśl, byłem opuszczony, bezbronny, a o tobie ojcze nie miałem żadnej wieści od tygodni, miesięcy. Nie wiedziałem czy żyjesz jeszcze. Patalolo opuszczał mię, słudzy z faktorji zbiegli, a ci co pozostali wyszczerzali gdzieś w ciemnościach gotowe mnie rwać, kąsać zęby, lada chwila gotowi dom podpalić, by tem weselsze puścić fajerwerki. Wziąłem rewolwer i położyłem tu, na stole. Zdala dochodziły wycia opętańców, a dziecko, mała moja luba Nina spała tak słodko, spokojnie, jak gdyby pod anioła skrzydłem, w niebieskie wsłuchana kołysanki...
— Biedne! niewinne dziecko! — westchnął — Wiedziałem aż nadto dobrze, że nocy tej nie było w Sambirze władzy czynnej, zdolnej powstrzymać rokosz. Psy zajadłe, dobrodziejstw bez liku nie pomne, gotowe były obskczyć faktorję. A i śmierć głodowa za pasem. Przed trzema miesiącami rozdałem z magazynu ostatnie zapasy ryżu, na kredyt. Obdartusy te wszystko stąd wyciągali na kredyt.