Strona:PL Joseph Conrad-Banita 143.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

cięższe od piasków pustyni, jeśli by te zgarnąć i niemi jedną pierś ludzką przysypać. Słyszysz. I ty pragniesz wyrwać mnie stąd i unieść tam gdzie zwiędnę nieznanemi skołatana wichry i ciebie stracę, ciebie coś mem życiem, tchnieniem...,
— Nie zbliżaj się — krzyknęła gwałtownie, poczuwszy w ciemności ciepło wyciągających się ku niej ramion. — Nie zbliżaj się i ani słowa więcej. Weź to i... śpij w spokoju.
Coś mignęło w ciemnościach, coś z dźwiękiem metalu padło poza nim na ziemię. Obejrzał się. Przy żarzących się jeszcze węglach leżał sztylet bez pochwy, wązki, zakrzywiony, podobny do czegoś co żyło niedawno, a teraz legło martwe. Pochylił się i podjął dar jej z cichem ukojeniem żebraka na pustyni, podejmującego rzuconą sobie jałmużnę. Byłoż to odpowiedzią na wrzące jego słowa? Nie byłoż raczej obelgą, klingą o ostrzu zatrutem, lecz złamanem. Popatrzał przez chwilę w osłupieniu na dziwaczny przedmiot, opuścił obojętnie na ziemię, zwrócił się... Przed sobą miał noc, noc nieprzeniknioną, w której mu znikła z oczu, w którą wsiąkła.
Wyciągnął przed się jak ślepiec ramiona.
— Aïszo! Aïszo! — zawołał.
Wołanie jego zginęło w nocnych cieniach i głuszy. O! gdyby tylko mógł ją pochwycić w ramiona. Zmiękłaby w jego objęciach, uwierzałaby w miłość gorącą, zakląłby niedowierzania jej, trwogi, nakłonił do swych zamysłów.
— Aïszo!
Cicho, pusto.
Po chwili coś zamajaczyło w ciemnościach. Doszły go dźwięki od strony żywopłotu i zagrody