Strona:PL Joseph Conrad-Banita 132.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

znośną zdawać się musiała Willemsowi, gdyż strącił z warg swych dłoń Aïszy, pytając podniesionym głosem i z gorączkowym pośpiechem:
— Kto śpiewał?
— Albo ja wiem — odrzekła. — Słyszałeś liści szelest? Odszedł. A teraz przyrzec mi, zaprzysięgnij się na to, co ci jest świętem, że nie wrócisz do swoich... nie opuścisz mię.
— Obiecałem ci to już — odrzekł. — Mówiłem, że swoich nie mam, żeś mi wszystkiem.
— Powtórz, powtórz jeszcze, lubię to słyszeć, słuchać bym chciała od nocy do rana i znów od rana do nocy, dziś, jutro, pojutrze, zawsze. O! nie wiesz, jak się boję białych kobiet o bezwstydnem spojrzeniu, które twarzy swych nie zasłaniają. Czy piękne są? — spytała po chwili.
— Albo ja wiem — odrzekł — bywają piękne, lecz zapomniałem o tem.
— Zapomniałeś? Powiedz, czyś i o mnie zapomniał przez te trzy śmiertelnie długie, puste dni, coś spędził zdala odemnie? Niedobry! Czemuś się rozgniewał, gdy ci tam, nad strumieniem, nad naszym! wspomniałam o Abdullu i... o wszystkiem? Ha! wiem! pewnieś wspomniał wówczas sobie kogoś z ziemi, z której przybyłeś? Nie zapieraj się! Kłamałbyś! Wy, biali, umiecie tyle słów fałszywych i na sercu waszem polegać nie można. Wiem to. słyszałam... a jednak...
Spojrzała mu w głąb oczu palącemi jak noc upalna źrenicami.
— ...A jednak — ciągnęła miękko — coś zmusza mię wierzyć ci, gdy mówisz, że mię kochasz. Wierzę i boję się zarazem i drżę...