Strona:PL Joseph Conrad-Banita 123.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

cierpliwe, pytające spojrzenie w nieprzenikliwej spokojnej twarzy Araba. Ten mówił:
— Odchodzę i czekać cię będę tuan Willems, do drugiego zajścia słońca, na pokładzie mego okrętu. Wiem, że na słowo twe liczyć mogę.
— Jedno mam słowo — odparł Willems.
Abdulla, przeprowadzony przez Babalatchi’ego zwrócił się ku wyjściu, Willems pozostał przy ognisku.
— Wszystko układa się pomyślnie — mówił do towarzyszącego mu malajczyka, oddalający się Arab. Zgodził się.
— Kiedy — pytał przyśpieszonym szeptem malajczyk?
— Za dwa dni. Obiecałem wszystko, czego żądał. Dotrzymam wiele.
— Dłoń masz szeroką, o! najwspaniałomyślniejszy z pośród sług Proroka! — zawołał jednooki — i nie pominiesz pokornego sługi, co cię tu wezwał, pewien obfitej zdobyczy. Przekonałeś się o prawdzie pisma mego. W ręku Aïszy, córki ślepego Omara, „biały“ ten silny, jest jako wosk rozgrzany, giętki.
Abdulla uczynił nieokreślony ruch dłoni.
— Bądź co bądź — mówił zwolna — bezpiecznym pozostać musi, jak gdyby był jednym z nas, dopóty, dopóki...
— Dopóki? — ośmielił się mu przerwać, w niecierpliwości swej miarę tracąc, sługus.
— Dopóki mi się spodoba — odrzekł chłodno Abdulla. — Co zaś do Omara...
Zaciął się, zawahał, a potem dodał bardzo cicho:
— Stary jest, bardzo stary.