Strona:PL Joseph Conrad-Banita 074.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zawsze pożegnać z lubem i pełnem słodkich wspomnień miejscem. Wszedł do zagrody Almayera pewnym, pełnym determinacji krokiem; wyraz twarzy miał surowy i skupiony, ruchy stanowcze, lecz spokojne. Znać było, że się opanował, że się czuł odpowiedzialnym stróżem jakiegoś niesfornego, łatwo mogącego umknąć więźnia.
Zasiadł naprzeciw Almayera do spożycia po raz ostatni, wespół z nim obiadu, z licem pochmurnem lecz spokojnem, z wewnętrzną trwogą czy mu się uda opanować samego siebie. Od czasu do czasu wpijał paznogcie w stół i zagryzał do krwi wargi, w gwałtownym przystępie rozpaczy, jak nad przepaścią stojący i kruchej gałęzi przytrzymujący się człowiek. Nagle poczuł rozprężenie muskułów, zanik woli. Coś się w nim przełamało, coś się w nim zapaliło. Musi się z nią widzieć, koniecznie dziś jeszcze. Gniewała go zwłoka, stracone zdala od niej chwile. Po co walczyć przeciw nieuniknionemu, dokonanemu! Z instynktownym jednak strachem cofał się, własnemu kłamiąc sercu, własnej namiętności, pragnąc, bądź co bądź, zostawić poza sobą otwartą jakąś furtkę, szukał pretekstu. Nie wydalał się dotąd z zagrody w nocy, niechciał obudzić złośliwych podejrzeń Almayera; wolał podejść go i dlatego prosił o pożyczenie fuzyi, wymyślił rzekomą zasadzkę myśliwską. Nie było w tem słowa prawdy i nie udało mu się okłamać Almayera. Mniejsza z tem. Czyż sam sobie nie kłamał codziennie, ustawicznie? Czyż każdy stosunek z kobietą nie pociągał za sobą sieci kłamstw i podejść? Odpowiedź Almayera przekonała go, że się nic w tajemnicy utrzymać nie da, chociażby w tak zapadłym, jak ten, kącie świata.