Strona:PL Joseph Conrad-Banita 070.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

do miejsc zaklętych, kędy wigilią spotkał córkę ślepego wodza. Wyszedłszy na brzeg strumienia legł na mchu wysokim, wyczekując jej przyjścia. Słońce przedzierając się przez drzew gęste listowie, złotemi płatkami zasypywało ziemię, złotemi strzały rozdzierało tu i ówdzie drzew cienie, ślizgało się po pniach prostych i niebotycznych, jak okrętów maszty, kipiało w wodzie, gubiąc się w gąszczu zieleni pod zbitych ljan i wiciokrzewów nieprzeniknionych siecią. Wysoko ponad najwyższemi drzewami, białawe obłoczki, do lekkich, rozwiewnych dymów podobne, mknęły po lazurze nieba. Powietrze przeszywały skrzydła motyli i lśniące pióra ptasząt, spadających z góry ze zdobyczą, trzepoczących się nad ziemią, w opalonym oparze, by wzbić się po chwili ku słońcu. Willems oddychał powietrzem, przesyconym wonią kwitnących w wysokich trawach kwiatów, zwiędłych liści, obumierającej ustawicznie, by się ustawicznie odmładzać przyrody. Na jej macierzystem wówczas nawet, gdy ukrytych zdrad pełnem łonie zapomniał o przeszłości i o przyszłości; zapomniał urazy, tryumfy, zawody, nadzieje, wyrachowania; wszystko, nawet poczucie mocy i samodzielności umilkło wobec półdrzemki pół jawy tych miejsc dzikich, samotnych, tej rozrzutności przyrody; wobec wspomnienia oczu Aïszy, dźwięku jej głosu, jej warg zagięcia, jej brwi zsuniętych i jej uśmiechu.
Nadeszła! czemu by nadejść nie miała? Był dla niej czemś nowem, nieznanem, dziwnem poniekąd. Wyższy, silniejszy, barczystszy od mężczyzn, których spotykała, przedstawiciel rasy nieznanej, zwycięzkiej.