Strona:PL Joseph Conrad-Banita 032.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Willems zwyciężony zimną krwią i siłą woli Luigarda, spuścił czoło i oparty o barjerę biegnącej w morze grobli, słuchał. Luigard opowiadał, co słyszał w mieście, czego się domyślał, co wywnioskował. Willemsa śledzili, szpiegowali kasjer Vinck i Leonard Da Souza. Podkupili podwładnych mu chińczyków, biegali z donosami do Hudiga, podkopali jego kredyt, nadużycia rozdęli, przedstawili w najczarniejszych barwach i niebywałych rozmiarach...
Vinck! dobrze! To rozumiał Willems, tego się mógł spodziewać... zazdrość podwładnego... ale Leonard...
— Buty mi lizał! — mówił Willems z goryczą.
— Właśnie! właśnie! — potakiwał Luigard — znamy takich i tych to warto rozdeptywać, gdy do stóp nam się ścielą, bo się mszczą potem za swe własne upodlenie.
— Karmiłem tę zgraję, pieniądze im dawałem, niczego nie skąpiłem — mówił Willems.
— Właśnie! właśnie — potwierdził Luigard — karm ich, pój, obdarzaj, a nienawidzieć cię i upokorzenia twego szukać będą. Zresztą, niema co mówić! Hudig grubsza od ciebie ryba! Tanim kosztem obciąć ją tem wygodnie, gdy się zdarzy sposobność.
— Co rozumiesz przez to, kapitanie — spytał Willems.
— Psy! psy! psy! — zagwizdał Luigard pomału — nie wmówisz we mnie ptaszku! żeś nie wiedział, żeniąc się z Johanną, czyją jest córką? Posądzałem cię nawet, żeś się dla dogodzenia jej ojcu tylko z tą żółtodzióbą ożenił.