Strona:PL Joseph Conrad-Banita 026.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

interesów, we wspaniałomyślności swej gotów rzucić płaczącej parę słów zdawkowych pociech... Ale Johanna milczała.
— Cóż! — zawołał niecierpliwie — skamieniałaś, czy co? Czas nagli, musimy natychmiast...
Wzniósł wzrok na żonę i oniemiał.
Stała przed nim, wpatrzona weń swemi wielkiemi, zezowatemi oczyma, co mu się zdały większe i bardziej jeszcze niż kiedybądź zezowate. Mała, brudna twarzyczka śpiącego niemowlęcia przytulona była do obciągniętego czerwonym rękawem ramienia kobiety. Nic nie naruszało ciszy otoczonego ogrodem, w południowej drzemcze pogrążonego domostwa. Końce ust Johanny zwisły w złowrogim jakimś, nieznanym mu uśmiechu wzgardy i goryczy.
— O! Ty! wielki! sławny! — syknęła przez zaciśnięte zęby.
Świst kuli przelatującej u samego jego ucha nie zdziwił by go bardziej od tego zdławionego szeptu.
— Wielki! sławny! — powtarzała, patrząc niespokojnie w prawo, to w lewo, jak gdyby szukając, kędy ma uciec — sądzisz, że pójdę za tobą na głód i wygnanie? Niby mi moja mama i brat Leonard pozwolą na to teraz, gdy jesteś tem, czem jesteś: mniej niż niczem.
— Johanno! — krzyknął porywczo Willems.
— Ciszej! — odparła mu spokojnie. — To, co dziś słyszę nie dziwi mię bynajmniej. Spodziewałam się czegoś podobnego od dawna, odkąd cię poznałam. Przestałam się bać ciebie...
— Nie zbliżaj się do mnie! Precz! precz! — za-