Strona:PL Jerzy Żuławski-Zwycięzca 198.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

przez okno do świątyni, ale grom zbliżającej się burzy zahuczał już — donośny i groźny. Ihezal nie ruszyła się z miejsca.
— Oto pęka nade mną sklepienie świątyni, — myślała, — oto walą się kolumny i rozchodzą zręby kamienne...
— Niech się stanie! niech się stanie!
— Niechaj świat cały zapadnie i mnie pod gruzami pogrzebie!
Ponowny, huczący i blizki już grom wstrząsnął ścianami i blask słońca, chmurą pochłonięty, zagasł nagle. Ihezal płakała cicho.
Tymczasem Mataret, pożegnawszy się na schodach z Jeretem, którego wezwano do arcykapłana, szedł zadumany przed siebie, nie myśląc nawet, dokąd idzie. Na rogu jakiejś ulicy trafił niespodziewanie na Rodę. Mistrz oczy miał błyszczące i jasność na pokaleczonej twarzy. Zobaczywszy towarzysza, przystanął i zawołał na niego głośno:
— Mataret, czy już wiesz?
Ten, zamiast odpowiedzieć, przystąpił ku niemu i ujął silnie za łokieć.
— Zawołaj ludzi, którzy mają nam towarzyszyć, — rzekł, — wyruszamy zaraz.
— Czyś oszalał? — krzyknął Roda, — patrz!
Wskazywał ręką na zaciemniające się chmurami niebo, pod którem wicher już hulał i wpadał ze świstem w opustoszałe ulice, targając ubrania na nich, jedynych dwóch ludziach, którzy się jeszcze przed burzą do domów nie schronili.
— Wyruszamy natychmiast, — powtórzył Mataret spokojnie.
Stanowczy, niemal rozkazujący ton, którego dotychczas nigdy nie przybierał, zadziwił Rodę. Spojrzał na towarzysza w zdumieniu, nie wiedząc prawie, jak się zachować... Mataret, spostrzegłszy jego zakłopotanie, uśmiechnął się:
— Mistrzu, jesteś wielki i nigdy czcić cię nie przestanę,