Strona:PL Jerzy Żuławski-Stara Ziemia 205.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   197   —

— Niema obawy. Samabym ją panu wyrwała, gdyby było potrzeba.
Błysnął oczyma niesamowicie.
— Zabiłbym panią.
— To się tak mówi...
Igrać z nim poczynała, jak kot, bawiący się myszą.
— Nie, pani. Ja jeżeli mówię... Ach! gdybyż to pani mogła wiedzieć, ile ja razy o tem myślałem, patrząc na panią z ukrycia, chłonąc panią oczyma!
— Aby mnie zabić?
— Tak. Pani powinna być zabita. Pani na ten świat przyszła na nieszczęście ludzi!
— Ja i szczęście dać umiem. O! jeszcze jakie szczęście!
Dreszcz gwałtowny wstrząsnął postacią Łachcia.
— Ja wiem, domyślam się, czuję. I właśnie dlatego... Szczęście obłędne, które łamie, niweczy... Być mocnym na tyle, zdobyć się na to: palce około białej szyi pani owinąć i ściskać, ściskać, aż dech ostatni uleci! A przedtem nawet ust pani nie dotknąć...
Dziwna, aż bolesna rozkosz przebiegła Azę dreszczem po grzbiecie.
— Dlaczego... przedtem... moich ust nie dotknąć? Czy pan nie widzi... jakie są krwawe? czy pan nie czuje — zdaleka — jakie są gorące?
Łacheć, wyczerpany wzruszeniem, oparł się plecami o ścianę i patrzył na nią w milczeniu nieprzytomnemi oczyma.
Coby się stało, gdybym ja pana pocałowała?
— Nie wiem, nie wiem. Ja muszę już iść.
Zerwał się pośpiesznie.
— Zostań...
— Nie chcę.
— Musisz.
— Niech pani... niech pani...
— Słuchaj, — patrz na moje usta. Powiadasz, że to za-