Strona:PL Jerzy Żuławski-Na srebrnym globie 162.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

szącej Ziemi. Wyszedłszy całe, stanęło na niebie w wielkim kręgu jakby mgły białawej, przechodzącej w błękit, gubiący się w czarnem tle naokoło. W pobliżu słońca gwiazd już nie widać. Błyszczą jeszcze w dalszych stronach firmamentu, ale znikła już ich różnokolorowość i są coraz więcej podobne do tych migotliwych płomyków, którymi się tam na Ziemi nocny błękit nieba rozkwieca.
Jeszcze jedna, najwyżej dwie księżycowe doby, a będziemy mogli wyść z tego wozu i odetchnąć pełną piersią po raz pierwszy księżycowem powietrzem.
Przez ostatnią noc ujechaliśmy ogromny kawał świata.
Mróz nocny jest tu w pobliżu bieguna znacznie lżejszy niż pod równikiem, gdyż słońce tu nie zapada tak głęboko pod widnokrąg; to też nie zatrzymywaliśmy się w drodze ani na chwilę. O zachodzie słońca wjechaliśmy na Mare Frigoris, a teraz mamy już tę płaszczyznę poza sobą.
Od zachodniej strony rozpoczyna się już kraj górzysty; Timaeus jest jego słupem granicznym, który właśnie mijamy.
Przed nami, ku północy, rozciąga się płaszczyzna, wrzynająca się szeroką zatoką w pogórze, a sięgająca, jak mapy wskazują, do 68. równoleżnika. Nie jest ona już taka równa, jak Morze Mrozów, owszem, pofałdowana jest cała nizkiemi a równoległemi wzgórzami, które nam jednak nie utrudnią podróży, gdyż mają nader łagodny spadek. Powinniśmy ją przebyć nim dzień się skończy, tak, że najbliższa noc zastanie nas już w górach. Będzie nas wtedy jeszcze około sześciuset kilometrów dzieliło od bieguna...
Ale cóż znaczy sześćset kilometrów, gdyśmy ich już tyle przebyli?
Jesteśmy pełni otuchy i nadziei, wszystkie nieporozumienia między nami się rozwiały, znikły te zmory okropne, które nas