Strona:PL Jerzy Żuławski-Na srebrnym globie 071.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
Na Mare Imbrium, 340 godzin po wschodzie słońca.

Dzień się już ma ku schyłkowi. Wkrótce, za czternaście i pół godziny, zajdzie słońce, które teraz stoi nad dalekiemi obłemi wzgórzami na zachodzie, wzniesione zaledwie kilka stopni ponad horyzont. Wszystkie nierówności terenu, każdy głaz, każda mała wyniosłość — rzucają długie, nieruchome cienie, krające w jednym kierunku tę olbrzymią płaszczyznę, na której się znajdujemy. Jak okiem zasięgnąć — nic, tylko pustynia bezbrzeżna, śmiertelna, zorana w długie kamienne skiby z południa ku północy, po których na poprzek czernią się owe pasy cieniów... Daleko, daleko na widnokręgu sterczą najwyższe iglice szczytów, widzianych z Eratosthenesa a teraz kulistością księżycowej bryły przed nami zasłoniętych.
W miarę, jak się oddalamy od równika, szklana Ziemia nad nami przechyla się od zenitu ku południu. Dopełnia się teraz do pierwszej kwadry i świeci jasno — jak siedm księżyców w pełni. Tam, gdzie słabnący blask słońca nie dochodzi, srebrzy się jej upiorna poświata. Mamy dwa światła niebieskie, z których jedno, silniejsze, wydaje się przez kontrast żółte, a drugie sine. Cały świat jest napoły jaskrawo żółty i napoły szaro-siny. Gdy spojrzę na wschód, żółci się pustynia i żółcą się odległe szczyty Apeninu księżycowego; od zachodu, pod brylantowe słońce, wszystko jest zimne, sine i mroczne. A nad dwubarwną pustynią ciągle to niebo z czarnego aksamitu pełne różnokolorowych drogocennych kamieni, zadęte bajecznym tumanem drobnego złotego piasku...
Noc się przybliża. Wysłała już swego zwiastuna, jedynego jaki jej pozostał na tym świecie, pozbawionym zmierzchu i wieczornej zorzy... Chłód idzie przed nią po pustyni, przysiada w każdej szczelinie, w każdym cieniu i czeka cierpliwie, rychło