A nie dziwuj się, że je tak drogo szacuję,
Bo chocia fraszki, przedsię w nich doktory czuję[1].
Panie, to moja praca, a zdarzenie[2] twoje;
Raczysz[3] błogosławieństwo dać do końca swoje!
Inszy niechaj pałace marmurowe mają
I szczerym złotogłowem ściany obijają,
Ja, panie, niechaj mieszkam w tem gniaździe ojczystem,
A ty mię zdrowiem opatrz i sumnieniem czystem,
Pożywieniem uczciwem, ludzką życzliwością,
Obyczajmi znośnymi, nieprzykrą starością.
Panie, co dobrze, raczy dać z swej strony,
Lubo proszony, lubo nieproszony;
A złe oddalaj od człowieka wszędzie,
Choć go kto prosić nieobacznie będzie.
Fraszki tu niepoważne z statkiem[4] się zmieszały;
Komuby drugie rzeczy więc nie smakowały,
Wziąwszy swą część, ostatek drugim niech podawa;
Ty to wolisz, a ów zaś przy owem zostawa.
A jako bogaty kupiec w sklepie wielkim,
Rozkładam swe towary cudzoziemcom wszelkim: