Strona:PL JI Kraszewski Wysokie progi from Kurjer Warszawski 1884 No 126a.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Ks. kanonik Solina wychodził właśnie z zakrystji ze mszą świętą, gdy hrabia wszedł do kościołka i choć mu dziadek wskazywał ławkę kollatorską szkarłatnem suknem okrytą, umieścił się skromnie w kątku.
Swiątyńka wiejska, czyściuchna, świeża, wesoła, wybielona, wyzłocona — ze swemi ołtarzykami w kwiaty sztuczne postrojonemi, chorągwiami, świecami żółtemi, sprzętem skromnym — bardzo mu się podobała.
Msza, którą ks. Solina powoli odprawiał — dała mu się wymodlić jak pragnął. W końcu jej wezwany został do pocałowania pateny i natychmiast potem chciał powracać do pałacu, który na nim czynił wrażenie więzienia — gdy czatujący na cmentarzu, jeszcze w albie kanonik, pochwycił go, usilnie na probostwo zapraszając.
Odmówić nie godziło się, tembardziej, że na dachu zobaczył i tu gołębie do których miał słabość. Pomiędzy niemi dostrzegł łepate, piórami obrosłe i — kapucynki. To go nawet w lepszy humor wprawiło.
Probostwo, żal się Boże — nie grzeszyło elegancją, było prawdziwem wiejskiego kapłana mieszkaniem, gardzącego marnościami światowemi.
Ks. Solina sam chadzał w sutannie wytartej, a około niego wszystko najulubieńsze było stare i zużyte.
Za plebanją znajdował się, mówiący do serca Adalbertowi, ogródek mały — tu znowu spotkał się z tą upragnioną ciszą i spokojem, których tak był żądnym.
Pałac dla niego, ciągnął za sobą wszystkie straszne życia serwituty, ocieranie się o coraz nowych ludzi, których się obawiał, występowanie, przebieranie się za jakiegoś hrabiego, którym być nie przywykł i brzydził się odgrywać jego rolę.
Na probostwie było mu dobrze... Zasiadłszy za stolikiem z ks. Soliną, patrząc jak on swą kawę z chlebem czerstwym smaczno zajadał, od słowa do słowa wciągnięty w rozmowę — rozgrzany — uczuł taką jakąś potrzebę wywnętrzenia się, wyspowiadania, poradzenia, że nie znacznie zdradził wszystkie swe tajemnice, których mu zwierzać się przed kimkolwiekbądź hr. Albin zakazał, czego Sokalski miał pilnować.
Prostota, dobroduszność tego oryginalnego pana hrabiego, ks. Solinę ujęły nadzwyczajnie — trafiły do jego serca.
Adalbert w początkach wahał się z wynurzaniem zupełnem, ale kanonik współczuciem tak go sobie zjednać umiał, iż po półgodzinnych preludjach, nie miał już dla niego tajemnic.
— Mój ojcze — mówił w końcu do łagodnie uśmiechającego się staruszka — niema wątpliwości, że ja tu wam, jako hrabia, nowo nim kreowany, wydam się osobliwszą kreaturą. Sam wiem, że we mnie pańskiego niema nic...
Zkądby się to miało wziąć?
Rodzinie naszej szlacheckiej tytuł ten nadano w zamian za kasztelanją po 1772 roku — gdyśmy do Austrji wcieleni zostali.
Od tego czasu niezbyt zamożna familja się rozrodziła. Jedna gałęź z której dziś głowa jego ekscelencja hrabia Albin — pozostała majętną — mój ojciec miał ledwie małą wiosczynę, a na niej nas synów kilku, z których teraz ja jeden pozostałem — i długi. Hr. Albin wziął mnie w opiekę, ale założył warunek, że tytułu używać nie będę — i skromnym losem się zaspokoję. Do innego nie miałem powołania. Życzył sobie, abym się nie żenił — i wyrzekłem się ożenienia. Może i dobrze się stało. Bóg mnie strzegł ambicji wielkiej, ducha miałem zawsze posłusznego. Dałem z sobą robić co mi kazano. Skończywszy szkoły, hr. Albin wziął mnie do swej służby, przy zarządzie dóbr, do kasy, rachunków i kontroli. Niemogę się skarżyć na to. Nawykłem do skromnego losu oficjalisty, a podstarzawszy nigdym o innym nie marzył. Aż tu, ojcze mój, spada jak piorun na mnie, to nieszczęśliwe szczęście. Sukcesja!
Wszystko odrazu w niwecz poszło...
Do czego mnie to dzisiaj? Chleb kiedy zębów ant apetytu niema. Mnie na samą myśl, że ja tu będę musiał grać rolę wielkiego pana, płakać się chciało. Nie młody jestem, mam nałogi — najdroższa mi swoboda moja i spokój, a to państwo — kajdany!