Strona:PL JI Kraszewski Wysokie progi from Kurjer Warszawski 1884 No 103a 3.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Misiuk wskazał nic nie mówiąc na galerję.
Nieopodal od wnijścia stał oparty o poręcz słusznego wzrostu mężczyzna, blady, twarzy smutnej i surowego oblicza. Okrywała go suknia duchowna, sutanna czarna z grubej, prostej tkaniny. Buty kozłowe, w ręku gruby kij, na plecach szara chustka w kilkoro złożona, odzież zapylona i pomięta kazały się domyślać podróżnego przybywającego zdaleka.
Leszczyc spostrzegłszy gościa drgnął, nieprzyjemnego doznając jakiegoś wrażenia, twarz mu się jeszcze bardziej zasępiła — czoło całe sfałdowało. Gość, który okiem obojętnem patrzał z galerji na ogród i wały — posłyszawszy szelest obrócił się do Leszczyca.
Powitanie było dziwne. Gość z czułością się rzucił do niego, łowczy przyjął go zimno i niechętnie — natychmiast do izby wprowadził.
U progu ksiądz się zwrócił zaraz do gospodarza.
— Mój kochany Leonardzie — rzekł głosem, w którym brzmiało wzruszenie — przebacz!! Wiem, że ja ci nigdy miłym gościem nie jestem, ale od śmierci podkomorzynej, wierz mi, sam nie wiem czemu, jakiś niepokój i obawa o ciebie mnie ogarnęły. I w snach i na modlitwie ciągle cię widziałem w niebezpieczeństwie jakiemś, w utrapieniach. Nie mogłem wytrzymać dłużej!!
Leszczye się zżymnął cały.
— Dzieciństwa! przywidzenia — zawołał gwałtownie. Co mi ma grozić? Za co? Czy ja twojej opieki potrzebuję? smarkacz jestem? dziecko. Jak Boga kocham...
Łowczy zapędziwszy się tak, dokończył gestem ręki rozpaczliwym. Gniew mu tryskał z oczów...
Ksiądz nieodpowiadając poszedł naprzód do dzbanka, nalał sobie wody, napił się jej i spokojnie usiadł przy stole, składając na nim swoje podróżne przybory.
— Jeżeli mnie próżna obawa tu zapędziła — odezwał się — dziękuję panu Bogu, iż to było złudzenie mojej braterskiej miłości dla ciebie... Bądźcobądź, cieszę się, że cię widzę i sądzę, znając ciebie od dzieciństwa, że troskliwość moja zbyteczną nie jest.
— Mój Leonardzie...
Leszczyc mówić mu dalej nie dał...
— Mój księże — odparł szorstko, nie dawaj mi nauk, proszę, nie potrzebuję ich... I troszczysz się o mnie nadaremnie. Mam swój rozum i nim się rządzę.
Westchnął ksiądz i zwrócił rozmowę.
— Skarżyłeś się ostatnim razem, żeś miał tu wielu nieprzyjaciół. Skorzystają teraz pewnie — utrzymasz się na miejscu czy nie?
Leszczyc dumnie śmiać się zaczął.
— Myślisz że ja się ich obawiam, tych nieprzyjaciół? Umiałem się im bronić dawniej, potrafię i teraz. Nie bój się!!
Szybkim krokiem przeszedł się po izbie — milczeli chwilę oba, ksiądz pilno go ścigał oczyma.
— Chwała Bogu, jeżeli ci z okazji tej śmierci nowych kłopotów nie przybyło — odezwał się — Bóg wie, może to były sny marne, ale mi ciągle stałeś na oczach, wołający pomocy, łamiący ręce, w rozpaczy...
Łowczego rozgniewały te słowa...
— Daj że ty mi pokój z temi swemi snami — dziecinnemi... Co ja ci się mam tłumaczyć z tego jak mi jest, dosyć, że widzisz, iż nie skarżę się i nie wypędzają mnie. Nic mi się nie stało i stać nie może. Czego ty się znowu tak troszczysz o mnie...
— Wiesz że ja nianiek nie potrzebuję.
Ksiądz wysłuchał cierpliwie i odpowiedział łagodnie.
— Mój Leonardzie, przecież mojej braterskiej troskliwości za złe mi mieć nie możesz... Com uczynił to mi serce dyktowało... Niepokoję się o ciebie, nie bez przyczyny, bo wiem, iż w nienawiści miary nie masz, a w religji dla siebie wskazówki postępowania nie szukasz... O duszę mi twoją chodzi, o szczęście twoje.
Leszczyc słuchał ochłonąwszy trochę, ale się uśmiechał szydersko.
— Ty jesteś klecha — odparł — dlatego wszystko inaczej rozumiesz i sądzisz, my się z sobą nie zgodzimy nigdy. Daj ty mnie pokój... Wszak ja się nie troszczę kiedy z tej mizernej wikarji wyjdziesz na probostwo... Nie słuchałem ciebie nigdy i niebędę... Na złe mi to nie wyszło...
— Cóżeś na tem zyskał? — zapytał ksiądz wzdychając.
Łowczy stał trochę, niepewien odpowiedzi, popatrzył na drzwi i rzekł cicho.
— Com zyskał? choć tyle, że gdyby mnie ztąd jutro wypędzono, nie pójdę o kiju i z torbami.
— Dorobiłeś się?? — zapytał zdumiony duchowny.
Leszczyc głową kiwnął potwierdzająco.
— A na sumieniu nie masz nic? — zapytał ksiądz.
Gospodarz odpowiedział śmieszkiem szyderskim. I znowu milczeli oba.
— U nas słychać — rzekł ksiądz po przestanku — że ś. p. podkomorzyna testamentu nie zrobiła. Tyś mi mówił dawniej, żeś się po niej czegoś spodziewał?
Z rodzajem pogardy spojrzał łowczy na brata i, mówić mu dalej nie dając, przerwał.
— Ja nie potrzebowałem tego testamentu, ja na niego nie rachowałem, wiedziałem, że go nie będzie. No, i niema... Mam tę wielką pociechę, że łajdaki te co mnie prześladowali, wszystkie wrogi moje, poszli z próżnemi rękami, a długiemi nosami!!
Zatarł dłonie...
— Gdybym nawet sam miał na tem stracić, że testamentu nie znaleźli, począł żywo — zawód, jakiego doznała familijka i zausznicy zapłaciłby mi za to sowicie. Wielka to satysfakcja patrzeć na upokorzonych wrogów... o! wielka!
Ja z nich drwię teraz...