Strona:PL JI Kraszewski Wysokie progi from Kurjer Warszawski 1884 No 0110 2.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

długim surducie szarym, mocno wynoszonym, zajmował miejsce niewygodne na wąskim koziołku.
Wewnątrz powozu widać było twarz kobiecą, osłoniętą szczelnie woalikiem zielonym, a obok niej głowę wyrostka w studeckiej czapeczce.
— A co! nie mówiłam! — powtórzyła stojąca w oknie znowu panna Felicja — a co! procesja się rozpoczęła. Mamy już pytel, tę sędzinę z córką, a oto skrzypiące koło, które piszczy wiecznie, Trocka z Pardwowskich, Osmólskich tylko co nie widać. Będziemy ich tu mieli wszystkich.
Nie omieszkała Trocka zabrać Jaśka, aby bajki Krasickiego deklamował.
Fryczewska, zanurzona w fotelu, z oczyma spuszczonemi na pończochę, obojętnem głowy poruszeniem odpowiedziała.
Koczyk zataczał się przed oficynę.
Stary sługa poszedł naprzód na zwiady o dawną kwaterę swej pani, a znalazłszy ją zajętą, powrócił z flegmą do powozu, z którego Trocka nie wysiadała. Nastąpiła narada, nowa instrukcja, poszukiwanie pomieszczenia i po kwadransie oczekiwania wysiadła jejmość w zielonym woalu, za nią studencik... i znikli w oficynie.
Sokalski, który z filozoficzną rezygnacją patrzył z ganku pałacowego na przybywających, uśmiechał się ze wzgardą i politowaniem.
Hrabia wyjrzał oknem także i ręce załamywał.
— Parol... czy my tu wytrzymamy? — szepnął do psa, który go polizał po ręku. A — Parolu mój — nasze dobre czasy minęły! Przy gościach tych nawet, nie wiem czy wejść będziesz mógł do salonu, zanudzisz się biedny, a za kuchcików nie ręczyć, żeby ci jakiego figla nie spłatali.
Pies, jakby chciał pana pocieszyć, wesoło mruknął i poskoczył.
W duszy Adalbert przeklinał hr. Albina.
Tymczasem godzina obiadowa się zbliżyła, Sokalski nawykły do regularnego pańskiego życia u hr. Albina, spoglądał na złoty zegarek, który dobył z kieszonki, gdy wcale niespodzianie piękny, świeży, jaskrawo wylakierowany powóz otwarty, zaprzężony czterema rosłemi końmi, których by i w stolicy nie trzeba się wstydzić, ze służbą w liberji z akselbantami, ku gankowi pałacowemu zawrócił.
W pośrodku siedział rozparty, pięknej twarzy mężczyzna już nie młody, z miną wielkiego pana — spoglądający przez złote okulary na pałac Zakrzewski.
Powóz przy klaskaniu okrutnem z bata, zatoczył się wprost przed kolumny.
Sokalski spojrzał na siebie czy dosyć przyzwoicie wyglądał, by hrabiemu wstydu nie zrobić i postąpił kilka kroków naprzód dla przyjęcia gościa.
Jeden rzut oka przekonał go, że miał do czynienia nie z prawdziwym arystokratą pierwszej próby, ale z wiejskim okazem arystokracji, która się wysilała na to, aby o sobie wielkie rozumienie natchnęła...
Siedzący w powozie pan, podniósł się nieco, dobył pugilaresiku z kieszeni, wysunął z niego kartę wizytową i pochyliwszy się, nic nie mówiąc, wręczył ją kamerdynerowi.
Na karcie u góry wielkich rozmiarów stał w paludamencie, z mitrą książęcą herb źle narysowany, a niżej napis:

Heliodor książę.....

Sokalski wiedział już o księciu mieszkającym w Sokołowie, o miedzę od Zakrzewa i słyszał, że był ścisłemi stosunkami z podkomorzyną związany. Mówiono mu też, że chlubiący się dostojnością swą i rodem książę, był zresztą prostodusznym, dobrym i nie do wielkiego świata wychowanym człowiekiem. Dlatego wolał swe księstwo na wsi dźwigać, niż się z niem produkować po stołecznych salonach.
Z tego co słyszał kamerdyner nie było się co j. ks. mości obawiać nawet nieśmiałemu hr. Adalbertowi.
Nie wątpiąc o przyjęciu sąsiada, Sokalski wprowadził księcia do salonu, a sam z biletem poszedł do hrabiego.
— Pan hrabia dziś trochę niedysponowany — rzekł uprzedzając milczącego księcia, który się w zwierciadle przeglądał i kamizelkę obciągał — ale wkrótce służyć będzie.
Książę w pięknie ułożonej pozie, jakby do portretu siedział, zajął fotel przy kanapie. Zdawało się z ust lekko się poruszających, że zawczasu gotował mozolnie obmyślany kompliment, którym chciał powitać nowego sąsiada.
Między innemi spostrzeżeniami jakie uczynił Sokalski było i to, że książę mimo stosunkowo rannej godziny, frak miał na sobie; potwierdziło go to w przekonaniu, że z wieśniakiem miał do czynienia.
Hrabiego Adalberta zastał w rozpaczliwym niemal stanie, przerażonego tą wizytą. Widział przez okno ekwipaż i liberję.
— Boże mój! — zawołał zobaczywszy Sokalskiego w progu — któż to znowu? Czego on chce? co ja z nim będę gadał! A! to nasłanie! a to kara Boża!
— Ale, słowo daję, nie ma nic strasznego — obojętnie rzekł Sokalski, to taki książę jak pan jesteś hrabia — wiejski sobie i nie straszny. Nie masz się co pan obawiać, tylko trzeba występować śmiało. Wszystko weźmie za dobrą monetę.
— Pewnie? — zapytał nieco uspokojony Adalbert.
— Wierz mi pan... ja nigdy nie zwodzę... śmiało tylko — dodał Sokalski.