Strona:PL JI Kraszewski Awantura from Świt 1885 No 65 Ł 4.png

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ła się choroby, chociaż nigdy mu nic nie zaszkodziło.
W tych pieszczotach powierzchowność młodzieńca zyskała wiele. Pozostał trochę niezgrabnym, ciężkim, zwłaszcza że do otyłości miał skłonność, ale strój i nieustanne nauki, jak się miał trzymać, chodzić i t. p., nieco go uczyniły pokaźniejszym.
W program Paradziewicza wchodziły znajomości z przyzwoitą młodzieżą, na któréj nie zbywało.
Bartscy urządzili u siebie wieczory dla towarzyszów i przyjaciół Maksa, a obcowanie to z kolegami okazało się może ze wszystkich środków okrzesywania najskuteczniejszém.
Jest w naturze ludzkiéj naśladowanie, a Maks zaniedbany potrzebę zastosowania się do ludzi czuł mocniéj niż inni. Zwolna więc coś przejmował od towarzyszów.
Słowem jedném, po upływie kilku miesięcy Paradziewicz nie rozpaczał. Potrzeba tylko było jego zdaniem w programie nauk zaprowadzić zmianę i niektóre z nich albo zupełnie wykreślić, lub ograniczyć się ogólném o nich pojęciem.
Lat straconych niepodobna było odzyskać. Dziwna rzecz, zaniedbany ten umysł do najtrudniejszéj z nauk ścisłych, do matematyki miał zdolność widoczną, gdy w innych ospały, ani upodobania nie znajdował, ani drogi do wtajemniczenia w nie.
Poezye wydawały mu się śmieszne po prostu, chociaż wypadkiem połapane szyderskie wierszyki, trawestacye, piosenki wesołe chwytał na pamięć i bawił się niemi.
W obłoki ani patrzył, ale był to poczciwy kawał mięsa, jak się czasem wyrażał Paradziewicz.
Pomiędzy młodzieżą Maks miał jedną nad wszystkich wyższość, celował w każdym rodzaju sportu, który zaczynał wchodzić w modę. Nie lękał się najswawolniejszego i najdzikszego konia, pływał jak ryba, powoził czterema szkapami mistrzowsko, strzelał doskonale, a choć się nie uczył gimnastyki, dokazywał co chciał, bo siłę miał ogromną.
Mniejszéj zapewne wagi jest tego rodzaju wyższość, ale w życiu człowieka i to coś znaczy; gdzie wychowanie nadto było pieszczoném, znaczyło bardzo wiele.
Maksa zaczepić niktby się nie ważył, on zaś nie lękał się niczego. Zahartowany był téż na zimno, na słotę, i bawiło go, gdy inni na nie narzekali.
Stary Bartski, patrząc na wnuka, mruczał, że najwłaściwszą byłaby dla niego służba wojskowa, ale się z nim rozstawać nie chciał.
Emeryt, gdy był niekontent, nazywał go kawałkiem mięsa, ale w dobrym humorze czasem zwał go téż dzieckiem natury.
Bartscy zwolna przywiązywali się do niego, a on do nich, pozostawała mu jednak pewna nieśmiałość, pokora, uszanowanie, z których wyjść nie mógł.
Tymczasem pani Idalia, jak mówiliśmy, zawitała do Warszawy, poznała bliżéj Lutka, przekonała się, że go sobie pozyskać nie potrafi, i gdy zarazem męża sprowadziwszy, znalazła go zbiedzonym, gołym, mówiącym tylko o swéj ruinie, niedługo pobywszy w Warszawie, zimno się pożegnawszy z Pawłowiczową, zawróciła do Livorno.
Zimę miała spędzić we Florencyi, i już hrabia Witold poczynił starania o najęcie mieszkania w blizkości Cassina, o co naówczas nie było trudno.
Wycieczka ta do Warszawy, niepowodzenie, odebrane jéj serce dziecięcia, które znać nie chciało matki, uczyniły na niéj daleko głębsze wrażenie, niżby, znając ją, spodziewać się było można.
Hrabia Witold piérwszy spostrzegł po powrocie jéj zmianę pojęć niektórych, smutek, zadumanie, niechęć i wstręt, z jakiemi słuchała go, gdy rozpowiadał różne cyniczne przygody, dawniéj w niéj śmiech obudzające.