Strona:PL JI Kraszewski Awantura from Świt 1885 No 65 Ł 2.png

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zadość uczynić? Robsza znał tylko jednego profesora emeryta, z którym był w wielkiéj przyjaźni, ugruntowanéj na wspólnéj miłości roślin i kwiatów, niejakiego Paradziewicza, niegdyś nauczyciela fizyki, a dziś — filozofa. Człowiek był ubogi, niewiele potrzebujący, chorujący na filozofię, gaduła, dziwak, ale natura szlachetna, serce złote.
Szło o to, czy ceniący wielce swą niezależność, a bardzo mało pieniądze i dostatek, Paradziewicz chciałby się podjąć zadania tak trudnego.
Po kilkogodzinnych rozprawach, których przedmiotem było téż najęcie lub kupienie domu dla Bartskich, rozstali się dawni towarzysze broni, a major po południu obiecał przyprowadzić emeryta, jeżeliby skłonić go potrafił do uwzględnienia propozycyi, co zawczasu uważał za bardzo trudne.
Tymczasem sama Bartska czuwała nad wnukiem, obawiając się go nawet puścić na miasto, któremu przez szyby przyglądał się z ciekawością wielką.
Maks niezawodnie dałby sobie radę, ale bez pozwolenia kroku uczynić nie śmiał, a oprócz tego grosza w kieszeni nie miał. Karmiono go, pojono, odziewano, lecz pieniędzy dać nie pomyślano.
Dosyć późno major ustrojony, z niebiesko-czarną wstążeczką w pętlicy, z wąsami wypomadowanymi i brodą świeżo ogoloną, zjawił się z rodzajem Diogenesa.
Emeryt nie uważał za właściwe do nikogo się ubierać. Chodził zawsze w długim surducie zimowym lub letnim, z kijem w ręku, w słomkowym kapeluszu lub czapce.
Twarz szeroka, jasna, wygolona, z oczami wyrazistemi, napiętnowana była pewnością siebie i szczęśliwym filozoficznym spokojem. Jako profesor miał téż pedagogiczną powagę i nauczycielski sposób wyrażania się.
Paradziewicz nie odrzucał wniosku zajęcia się wychowaniem zaniedbanego młodzieńca, był to dla niego eksperyment ciekawy, ale pragnął widziéć i poznać subjectum.
Bogactwa Bartskich, złote ich obietnice dla emeryta nie wchodziły w rachubę wcale. Potrzebował tak mało, iż, tracąc swobodę, nie rozumiał, aby mu ją opłacić można. Mógł tylko uczynić tę ofiarę dla pobudek wyższych, aby sprobować społeczeństwu wykształcić użytecznego człowieka.
Bartscy przyjęli go z uszanowaniem, które nakazywać umiał.
Bałwanowaty, niezgrabny, strwożony Maks, ze wzrokiem bojaźliwym a chytrym stał w kącie.
Przyszły mentor czynił na nim wrażenie onieśmielające. Czuł, że z tym człowiekiem trudno będzie, bo go na wylot wzrokiem swym przejrzy.
Paradziewicz, rzuciwszy okiem na przyszłego ucznia, ani myślał go zaraz wziąć na próbę, rozumnie to odłożył na potém, a naprzód z babką i dziadkiem rzecz o wychowaniu, o naturze ludzkiéj i t. p. rozpoczął. Słuchano go z namaszczeniem.
— Zdaje mi się — dokończył profesor — że najwłaściwiéj będzie, gdy mi państwo na parę dni powierzycie jegomości. Będę go brał z rana, pójdziemy się przechadzać, wrócimy na obiad, po obiedzie powtórzymy przechadzkę, zapoznamy się z sobą i zobaczymy, co daléj.
Maksa przeszły dreszcze, ale on nie miał głosu.
Nazajutrz po śniadaniu młody Bartski był w rękach emeryta.
Przelękniony, rozpaczał już o sobie Maks, ale rozmowa ze starym tak poszła gładko, tak była prostą, zwyczajną, nie wymagającą najmniejszego wysiłku, że chłopak wkrótce odetchnął i nabrał odwagi.
Czekał ciągle na egzamin, ale ten nie nadchodził. Paradziewicz rozpytywał o życie przeszłe, rzucał pytania tak powszednie, mówił o tak pospolitych przedmiotach, że Maks wniósł, iż łatwo sobie z nim da radę. Rozbudziło to w nim gadatliwą otwartość, zaufanie, wylanie