Strona:PL JI Kraszewski Awantura from Świt 1885 No 64 Ł 5.png

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Maks przyskoczył całować jéj ręce i ściskać kolana. Babka naprzód nauczyła go, że schylać się tak nizko nie potrzeba.
Usiadła zabierając się do badania. Maks stał drżący.
Była to chwila strasznéj męczarni, pot ocierał ciągle z czoła, bo na wiele pytań wcale nie umiał odpowiedziéć, lub odpowiadał tak niedorzecznie, iż Bartska niecierpliwie się zżymała, śmiała i ręce załamywała.
Zupełne nieuctwo byłoby niczém jeszcze, gdyby jakaś iskierka inteligencyi obudzała nadzieję, że się coś da z tego rozwinąć, wyrobić. Babka nie mogła się łudzić, tępym był straszliwie. W czasie następującego śniadania stary pan Waleryan więcéj słuchał niż sam badał, i krzywił się również, co chwila rażony gburowatością, ogłupieniem wnuka.
Stanem jego zdrowia pocieszyć się tylko mogli, gdyż przy śniadaniu, pomimo zakłopotania pytaniami, Maks jadł i pił tak obcesowo, chciwie, łakomie, iż nastarczyć mu nie było można.
— Okropnie wygłodzony — mówiła babka — potrzeba go naprzód odżywić, to się i umysł może rozbudzi.
Z wielu względów nie chcieli Bartscy z wnukiem takim pozostać na oczach w Warszawie. W Krakowie, mniéj znani, spodziewali się łatwiéj znaléźć naprzód człowieka, któryby był nieodstępnym towarzyszem, potém pomoce naukowe, profesorów i lekcye.
Główném zadaniem jednak było wyszukanie mentora, w którego obcowaniu z żywego słowa mógł zaniedbany Maks daleko więcéj korzystać niż z lekcyi i nauki.
Oprócz czytania, pisania, czterech działań arytmetycznych i katechizmu dziecinnego, młody Bartski nie umiał nic i, co gorzéj, nie pojmował, ażeby uczyć się było potrzeba.
Za to wszystkich życia przyjemności był świadom i łakomy. Konie, psy, strzelba, jadło i napój obfite i smaczne, nęciły go niezmiernie. Wszystko to obiecywał sobie i zawczasu się cieszył.
W parę dni potém, zabierając go z sobą, starzy opuścili Warszawę. W Krakowie nie znali nikogo, oprócz starego bardzo weterana, kolegi niegdyś pana Waleryana, który tu mieszkał oddawna.
Był to pan major Robsza mający dworek na Czarnéj Wsi z ogrodem wielkim, mieszkający tu z żoną i namiętnie zajmujący się ogrodnictwem. Długie lata spędzone w staréj stolicy, uczyniły majora niemal dzieckiem Krakowa. Znał miasto doskonale, kochał je, odczuwał wszystko, co je spotykało, i zdawało mu się, że nigdzie w świecie żyć nie można było wygodniéj, miléj, jak tutaj.
Stary Bartski łatwo się o niego dowiedział, gdyż ex-wojskowy był zarazem jakimś wysokim urzędnikiem miejskim, i pojechał do niego na ową Czarną Wieś.
Magnatowi nawykłemu do wszystkich życia form zewnętrznych, bardzo wykwintnych, drewniany, niepoczesny dworek majora, podwórko jego gospodarskie, zawalone sprzętem i narzędziami ogrodniczemi, wydało się niesłychanie nędznie.
Sam major w prostym kubraczku, z rydlem w ręku wychodzący na spotkanie, w wyszarzanéj włóczkowéj czapeczce na głowie, w butach kozłowych, bez chustki na szyi, z brodą od dni trzech nie goloną, obudził zadziwienie i prawie przerażenie.
Zaprezentował mu się Bartski, a major potrzebował gdzieś głęboko sięgać do wspomnień zatartych, nim sobie starego przypomniał towarzysza, rydel cisnął, a sam pospieszył go uściskać i zaprowadzić do pokojów.
Tak, zwały się one pokojami, ale były izdebkami ubogiemi, w których właśnie stara pani majorowa w fartuchu, w białym czepcu, ze szczotką w ręku i ścierką robiła porządek.
Zobaczywszy gościa — uciekła.
W nieuporządkowanéj bawialni rozpoczęła się żywa rozmowa, ale wkrótce potém, major zważywszy, że żona go wyłaje, przeprowadził