Strona:PL JI Kraszewski Awantura from Świt 1885 No 64 Ł 4.png

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Widząc, że nie potrafi już nic dobyć z niego, hrabina zmieniła rozmowę, okazała troskliwość o przyszłość syna i chciała się dowiedziéć jakiemu zawodowi miał się poświęcić.
Lutek nie skłamał, mówiąc, że nic nie postanowił i powołania w sobie nie czuł jeszcze.
Chciała wiedziéć o majątku, odparł, że się o niego nie dopytywał, ale w domu był zawsze dostatek.
Niczém z niego nie potrafiła wydobyć więcéj nad kilka słów zimnych, krótkich, zawierających ściśle tylko to, co odpowiedź na pytanie stanowiło.
Rozmowa przedłużała się przez to samo, że Lutek mówić nie chciał, a brabina Idalia upierała się przełamać tę jego oziębłość i wstręt dla siebie.
Gdy się to działo w jednym pokoju, tuż obok Pawłowiczowa modliła się, płacząc, drżała ze strachu; patrzyła na drzwi ciągle, pragnąc, aby Lutek się co najrychléj wyzwolił.
Po męczeńskiéj godzinie tego badania, na ostatek hrabina wstała zniecierpliwiona, dumna, rzuciła okiem prawie gniewném na Lutka i zapowiedziała mu tonem nakazującym, że nazajutrz widziéć się z nią powinien, bo się to jéj przynajmniéj należało, gdy dla jego interesu jedynie odbyła nadaremnie podróż.
Lutek się skłonił nic nie mówiąc.




Zmuszeni jesteśmy tokiem tego opowiadania zajrzéć teraz do domu starych Bartskich, którzy sfałszowanego wnuka zabrawszy z sobą, wynieśli się z nim do Krakowa.
Wybraniec losu, którego to szczęście spotkało, wcale do niego nie był przygotowany, a przychodziło mu ono zapóźno, aby już rozwinięty organizm pod wpływem szczęśliwszych warunków mógł się bardzo odmienić.
Sierota po biednych oficyalistach, tylko twardéj, a zahartowanéj młodością spędzoną w walce z głodem i chłodem naturze winien był, że wyszedł cało i krzepko.
Jeżeli kto, to on wszystko był winien sobie, lecz nie wiele to stanowiło.
Jednego nauczyła go doskonale bieda, to przebiegłości, milczenia w potrzebie, pokory, posłuszeństwa. Są to przymioty może bierne, lecz w życiu nie do pogardzenia, gdy innych braknie.
Tępego dosyć umysłu, Maks miał jednak tyle rozsądku, że się całkiem z sobą nie odkrywał; czekał, patrzył i pilnował, aby zbyt śmiałego nie zrobić kroku.
Zaraz piérwszego wieczora poczuwszy, że mu tu będzie bardzo dobrze i wygodnie ze starymi Bartskimi, nie przewidując, czego oni wymagać mogą, oprócz poszanowania i uległości, postanowił pokornie się stosować do ich woli.
Biedny chłopiec, który od dzieciństwa doświadczał niedostatku, dla którego trochę lepsza strawa, wypoczynek, czysta odzież, bezpieczeństwo o jutro, były niezmiernie drogiemi zdobyczami, gotów był zastosować się do najdziwaczniejszych nawet żądań, byle nie stracić tego, co tak cudownie spadło na niego.
Zdolności nie miał wielkich, biedny sierota, a gdyby nawet natura go niemi wyposażyła, musiałyby w walce ciężkiéj o chleb powszedni zaniedbane zamrzéć w zarodku.
Ochoty w sobie nie czuł żadnéj, oprócz do wygodnego cielesnego życia. Reszta nie obchodziła go, myśl jego nie sięgała daléj.
Było to zwierzątko jeszcze, mające tylko zewnętrzne cechy człowieka.
Gdy nazajutrz po wygodnym noclegu w hotelu obudził się pan Maks i przypomniał sobie położenie, strach go ogarnął wielki, aby nie stracił pozyskanego szczęścia i począł się modlić.
Dotąd jego religijne uczucia były tylko formą zimną, po raz piérwszy udawał się do Boga z sercem poruszoném.
Obawa go ogarnęła, jak się starym najlepiéj podobać, jak wkupić w ich łaski. Zaledwie zdążył się ubrać w suknie przygotowane, gdy stara Bartska weszła.