Strona:PL JI Kraszewski Awantura from Świt 1885 No 63 Ł 2.png

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dzo dobréj i oryginalnéj strony. Pawłowiczowa uważała to za szczęście i zaszczyt dla syna, iż taką zrobił znajomość, chociaż obawiała się zawsze Olesi.
Lutek, jéj zdaniem, nie powinien się był żenić zbyt zawczasu, a nie szukać żony w innéj sferze oprócz własnéj. Na majątek mógł nie zważać. Lecz o tak dalekich rzeczach, jak ożenienie, zwykle nie mówiono.
Dotąd całe wychowanie Lutka bardzo się wiodło szczęśliwie staruszce, cieszyła się nim, trochę czasem obawiała rozrzutności, trochę niepokoiła tém, że żadnego nie obrał powołania, ale miał dopiéro lat ośmnaście.
Martwiło go to samego, że sobie drogi nie umiał oznaczyć, że z jednéj się przerzucał na drugą, że w żadnéj pracy stale, długo wytrwać nie umiał. Postanowienia były najlepsze, ale fantazya nad nie silniejsza, a matka nie zmuszała do niczego.
Czasem żartem się go zapytywała:
— Co z ciebie będzie?
On, całując ją po rękach, śmiejąc się, przyznawał do grzechu:
— Lękam się wyjść na próżniaka.
Nie próżnował w istocie, owszem potrzebował zajęcia, zawsze coś robił, ale nie było w tém ciągu i wytrwałości.
Może Pawłowiczowéj najmiléjby go było widziéć kupcem, aby nie wyszedł z téj sfery, w któréj ona czuła się w domu, lecz stanowczo do handlu nie miał Lutek zmysłu. Wszystko w nim zapowiadało artystę, a dotąd żadne studya nie przygotowywały go do tego.
Na fortepianie był dyletantem. W kraju téż jeszcze, w czasie, o którym mowa, ani miłość, ani uprawa sztuki nie były tak rozwinięte, jak dzisiaj.
Literatem Lutek, rozmiłowany w poezyi, wcale być nie myślał, deklamował, ale się do tworzenia nie porywał. Pawłowiczowa chętnieby go widziała czémś wielkiém, sławném, odznaczającém się, znakomitém, lecz przedewszystkiém szło jéj o to, aby Lutek był szczęśliwy i poczciwy.
Po téj burzy chwilowéj, jaką w duszy jego obudziło spotkanie z własną, wyrodną matką, nastąpiło uspokojenie i cisza.
Mógł się nazwać szczęśliwym, był o tyle swobodnym, o ile tylko człowiek być może, matka przepadała za nim, odgadując jego życzenia. Olesia patrzała okiem przyjazném. Nie pochlebiał sobie, ażeby go kochała, ale pewien był, że wstrętu nie miała do niego. Posługiwała się nim, nie zrywała stosunków, owszem, można było dostrzedz, że się starała je zachować.
Senatorowa uważała go niemal za domownika, zapraszała na obiady we troje i radziła mu przychodzić wieczorami.
— Dla młodego, jak waćpan, stosunki towarzyskie i znajomości zawsze są przydatne na przyszłość. Nie potrzeba ich zaniedbywać. U mnie masz zręczność poznania osób poważnych. Choć, dzięki Bogu, jak słyszałam, służyć nie będziesz potrzebował i masz majątek, zawsze ludzie się na coś przydać mogą. Przychodź waćpan, nie żenuj się, nie zrujnujesz mnie.
Śmiała się pani Lubicka.
Oprócz przyjemności, jaką miał z widywania u niéj Olesi, bo więcéj dla niéj pewnie niż dla innych znajomości tu przychodził, Lutek przypadkiem znalazł w tym domu wskazówkę, która zdawała się o jego powołaniu rozstrzygać.
Dla senatorowéj wielkiém zadaniem tych ostatków życia było miéć jakieś zajęcie. Swatała, godziła, pomagała, opiekowała się ludźmi, zatrudniała dobroczynnością i ochronkami, ale wszystko to jéj nie starczyło.
Za życia męża dwa razy z nim była we Włoszech, a że lubiła i dawniéj sztukę, po zwiedzeniu galeryi Florenckich, Rzymu, muzeum w Neapolu i t. p., naczytawszy się o tém wiele, poznawszy artystów znakomitych, Lubicka namiętnie się zaczęła zajmować sztuką, szczególniéj malarstwem.
Najmilsi jéj byli goście, co to jéj upodobanie