Strona:PL JI Kraszewski Awantura from Świt 1885 No 58 Ł 2.png

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Z próżnemi rękoma wracasz, Trybula?
— Jakto? — uśmiechnął się dumnie gość. — Hrabia przecie wiész, że ja nie zwykłem wracać z niczém.
— Masz chłopca?
Trybulski zrobił minę dwuznaczną.
— No, mam — rzekł — ale jest rzecz taka. Choć ja nie jestem głupi, widzi pan, zawsze co wasze oko, to nie moje. Ja prostaczek, wy, panie hrabio, ho! ho!
Schylił się ku niemu.
— Nim się popiszę z chłopakiem, żeby pan téż go zobaczył i wyegzaminował, hę?
— Jakimże tytułem?
— Przez prostą ciekawość — rzekł Trybulski. — Pański jeden rzut oka zaraz dostrzeże, jeśli co jest, coby zdradzić mogło. Tylko dodać muszę, że ja to tak zrobiłem, iż chłopcu wmówiłem, że jest w istocie Bartskim, a potém douczyłem reszty. Biedaczysko, uśmiecha mu się być bogatym, gotów na wszystko.
— Gdzież on jest?
— Czeka na dole. Pozwoli hrabia, to ja go tu sprowadzę.
Podniósł się z siedzenia Trybulski. Witold pomyślał.
— Przyprowadź go do salonu, ja tymczasem choć szlafrok włożę.
Potoczył się Trybulski na schody i w kilka minut potém czekał w salonie razem z chłopakiem, którego z sobą przyprowadził.
Przybyły młodzieniec miał minę strwożoną i powierzchowność niezbyt pociągającą. Mógł miéć lat mniéj więcéj około dziewiętnastu, był brunet, rysów twarzy nie brzydkich, ale pospolitych i nic nie wyrażających, oprócz zahukania. Ruchy miał niezgrabne i w tak młodym wieku widoczną skłonność do otyłości. Umysł zdawał się w nim uśpiony. Ani stać, ani siedziéć, ani chodzić nie umiał, a zrobiwszy krok, trwożliwie się zaraz oglądał na swego kornaka.
Pańskiéj krwi, pochodzenia arystokratycznego nie było w nim najmniejszéj cechy, ni śladu.
Spoglądał z ukosa, nie dając sobie patrzéć w oczy.
Cera twarzy opalona, ręce namulane, dowodziły, że nie musiał próżnować. Trybulski starał się różnemi kosmetykami oddziałać na skórę i dokazał tylko tego, że była bardzo czerwoną.
Stali tak, milcząc, wpośrodku salonu, a przybysz ów nawet ciekawości nie okazywał przypatrzenia się dosyć eleganckiemu mieszkaniu, wbiwszy wejrzenie w podłogę, gdy hrabia Witold w pysznym szlafroku i fezie na głowie wszedł nagle.
Jedno spojrzenie na przyprowadzonego rzuciwszy, ramionami ruszył.
— Chłopisko jakieś — rzekł w duchu.
— Mam honor panu hrabiemu zaprezentować — rozpoczął, jąkając się Trybulski — młodzieńca, o którym mówiłem, godnego ze wszechmiar, aby się nim ktoś zajął. Los go bardzo nieszczęśliwy ścigał. Jest to sierota po panu Ryszardzie Bartskim.
Słysząc wymówione to nazwisko, młodzieniec, jak student lekcyi wyuczony, podniósł głowę i zaczął recytować żywo:
— Po śmierci... po śmierci nieboszczyka taty — tu się zająknął — po śmierci, matka biedna, nie mogąc, nie mogąc się mną zająć, oddała mnie starym państwu tu, w Warszawie, w Ogrodzie Krasińskich, ale ja tego mało co pamiętam, a potém oni mnie oddali na wieś, i takem się tułał, biedował, tylko to zawsze pamiętam, że mam imię Maks, że ojcu było Ryszard, a matce Idalia.
Gruby głos chłopca, wyrażanie się trudne, wzrok błędny, czyniły przykre wrażenie. Witold patrzył, nie mówiąc nic.
Wyrecytowawszy lekcyę, chłopak aż odetchnął swobodniéj i spojrzał na Trybulskiego, który się krzywił.
Hrabia Witold, nieporuszony, zimny, długo się wcale nie odzywał.
Znający go dobrze pan Oskar czuł już, że