Strona:PL JI Kraszewski Awantura from Świt 1885 No 57 Ł 3.png

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

knąć ani hrabiów Strzeleckich, ani hrabiego Witolda.
Hrabina Idalia, nie spodziewając się wcale, aby ją widowisko zbyt zająć mogło, umieściła się tak, że przy podniesieniu zasłony nie widziała nawet występujących artystów.
Nagle głos Lutka usłyszawszy, jakby sprężyną jaką rzucona, odwróciła się blada, wlepiła oczy w niego, zaczęła drżéć, wargi się jéj poruszały i przez czas jakiś siedziała tak osłupiona.
Hrabia Witold siedział obok. Dostrzegł on, iż coś musiało mocno dotknąć sąsiadkę i piérwszą myślą jego było, że mogła tu spotkać Bartskich, ale staruszków nie było.
— Co ci jest? — szepnął po cichu.
— Mówić nie mogę — odparła hrabina Idalia.
Dopiéro po opadnięciu zasłony między aktami pochyliła się do ucha hrabiemu Witoldowi.
— Cud... ten chłopiec, który grał kochanka — rzekła — to żywy obraz Ryszarda. Jak upiór stanął on przedemną. To jego syn! to mój syn, to dziecko moje!
W głosie tym nie było radości, ale przestrach i uczucie, jakiego w ciągu lat wielu nigdy jeszcze hrabia Witold nie dostrzegł w téj kobiecie.
Mimowolnie uczuła się matką, zadrgały fibry macierzyńskie.
— Na miłość Boga — odezwała się do Witolda — idź za kulisy, dowiedz się, kto on jest? jak się nazywa?
— Niepodobieństwo — rzekł Witold — nie przecisnę się. Po skończeniu widowiska przyniosę wiadomość, przecież tajemnicy w tém niéma.
Idalia drżała z niecierpliwości.
Wchodząc w jéj położenie, przyjaciel począł sąsiadów badać, ale nikt a nikt nie znał tego pięknego młodzieńca. Domyślano się kogoś ze wsi, rzucano na chybił trafił imiona arystokratyczne.
Idalia mruczała ciągle na ucho Witoldowi:
— To on! to on! podobieństwo jest uderzające, nadzwyczajne, nie mogę się mylić. Głos, ruchy, postawa, cera, wszystko jak wykapane. To on! A! jaki piękny. Co za dystyngcya!
Hrabia Witold szydersko się uśmiechał.
Przyszedł mu na myśl Trybulski, który właśnie tego rana pisał do niego, oznajmując swoje przybycie. W liście nie było nic więcéj, ale hrabia gotów był przysiądz, że nie powraca z niczém.
Milczéć musiał. Wszystko to zdawało mu się dosyć zabawném.
Znalazłszy naostatek zręczność wymknięcia się na chwilę, Witold powrócił do Idalii, oznajmując jéj, że młodzieniec, syn kupca i mieszczanina ze Starego Miasta, nazywał się Pawłowicz, był majętny i nie było najmniejszego podobieństwa, aby przybraném był dzieckiem. Osoby znające Pawłowiczów upewniały, że był synem i spadkobiercą swego ojca.
Słuchając hrabina zakąsiła wargi.
— Bądź co bądź — odpowiedziała — ja muszę go poznać bliżéj. To mój Maks, nie może być kto inny. Ja to czuję.
— A! la voix du sang! — rozśmiał się hrabia. — Stare to dzieje, ale od czasów pani Radcliffe chyba już nikt w to nie wierzy.
Idalia nie odpowiedziała.
Piérwszy raz szyderstwo Witolda wydało się jéj nieznośném, a on sam obrzydliwym. Odwróciła głowę.
Głos ten krwi opierał się na niezmierném, uderzającém podobieństwie do ojca, którego mało co starszym poznała Idalia. Smutna, awanturnicza młodość stawała jéj przed oczyma. Brzemię to nosiła dotąd, bo przeszłości własnéj nigdy się pozbyć nie można. Ściga ona nas i mści się aż do zgonu.
Zaraz po widowisku postanowioném i ogłoszoném zostało, że ono w trzy dni późniéj ma być powtórzone. Olesia wychodziła, przeprowadzana przez Lutka, który zarazem matce rękę podawał, gdy na pożegnaniu zwróciła się ku niemu.
— Czy mogę pana prosić, abyć był łaskaw